Выбрать главу

Omal nie krzyknąłem z podziwu, gdy w wyniku uogólnienia wielkiej ilości twierdzeń, rozwiązań szczególnych, wzorów i równań, pojawiło się wreszcie i samo rozwiązanie, którego zapis matematyczny zajmował całe trzy wiersze.

Najbardziej jednak fantastyczne było to, że nieznany matematyk postarał się również nadać owej tasiemcowej formule zapis przejrzysty.

Znalazł on przybliżoną, lecz bardzo przy tym ścisłą, krótką i prostą formę zapisu matematycznego, składającego się z samych tylko elementarnych wyrażeń algebraicznych i trygonometrycznych.

Na końcu, na niewielkiej wklejce, rozwiązanie równań zostało przedstawione w formie graficznej.

Niczego więcej nie można było sobie życzyć. Równanie, które jak sądziłem nie da się przedstawić w postaci skończonej, zostało rozwiązane.

Ochłonąwszy z pierwszego zdziwienia i zachwytu, zabrałem się ponownie do dokładniejszego studiowania fotokopii. Tym razem zauważyłem, że człowiek, który rozwiązywał moje zadanie, pisał gorączkowo, drobniutkim pismem, jakby chcąc zaoszczędzić każdy milimetr papieru i każdą sekundę czasu. Całość stanowiła dwadzieścia osiem stron i wyobraziłem sobie, jak tytaniczna musiała być praca owego matematyka. Proszę spróbować napisać własnoręcznie w ciągu jednej doby list do kogoś ze znajomych o objętości dwudziestu ośmiu stron albo zapełnić dwadzieścia osiem stron własnego życiorysu, lub wreszcie spróbować z jakiejkolwiek bądź książki, w sposób zupełnie mechaniczny, bez zwracania uwagi na sens słów, po prostu zwyczajnie przepisać dwadzieścia osiem stron, a przekonacie się, że to piekielna praca.

A nie był to przecież list do znajomego ani też przepisany fragment starego romansu. Było to rozwiązanie niezwykle skomplikowanego zagadnienia matematycznego i pomyśleć — dokonano tego w ciągu jednej doby! Przez kilka godzin bez przerwy wlepiałem oczy w zapisane kartki i z każdą godziną coraz bardziej rosło moje zdumienie.

Gdzie Kraftstudt wynalazł takiego matematyka? Na jakich warunkach pracuje u niego? Co to za jeden? Chyba jakiś nieznany geniusz? A może to jeden z tych przypadków cudu natury ludzkiej, które spotyka się czasem na granicy normalności i obłąkania? Może to jeden z takich unikatów, którego udało się Kraftstudtowi wynaleźć w „przybytku mędrców”?

Historia zna wypadki, gdy genialni matematycy trafiali w końcu do szpitali psychiatrycznych. Może matematyk, który tak wspaniale rozwiązał moje zadanie, należy również do tej kategorii ludzi?

Takie oto pytania prześladowały mnie przez cały dzień.

Mimo wszystko fakt pozostawał faktem. Zadanie rozwiązała nie maszyna, lecz człowiek — jakiś niebywały geniusz matematyki, o którym świat nic nie wie.

Następnego dnia, ochłonąwszy nieco z wrażenia, jeszcze raz przestudiowałem rozwiązanie, tym razem rozkoszując się nim, jak potrafią się rozkoszować ludzie słuchający dobrej muzyki. Było ono tak niezrównane, tak ścisłe, tak przejrzyste, że postanowiłem… powtórzyć eksperyment i zlecić Towarzystwu Kraftstudta rozwiązanie jeszcze jednego zadania.

Na szczęście nie zbywało mi na nich; wybrałem równanie, którego rozwiązanie uważałem zawsze za absolutnie beznadziejne, i to nie tylko w postaci skończonej; uważałem za niemożliwe nawet sprowadzenie go do postaci potrzebnej, by podać je do rozwiązania maszynie matematycznej.

Równanie to także dotyczyło teorii rozchodzenia się fal radiowych, ale tym razem zagadnienie było specyficzne i wyjątkowo skomplikowane, ze źródłami ruchomymi w ośrodku, którego właściwości podlegają zmianom w czasie i w przestrzeni. Było to jedno z owych równań, które teoretycy fizyki wypisują po to jedynie, by się nimi podelektować, a potem puścić w niepamięć, bo i tak są zbyt skomplikowane, by mogły się przydać komuś w praktyce…

Gdy rozwarły się drzwi w ścianie z czerwonej cegły, przywitał mnie znów ten sam młody człowiek. Ujrzawszy mnie uśmiechnął się tajemniczo.

— Mam jeszcze jedno zadanie… — zacząłem.

Kiwnął głową i tak jak za pierwszym razem poprowadził mnie przez ciemne korytarze do swej mrocznej poczekalni bez okien.

Znałem już procedurę, podszedłem do okienka i podałem mu kartkę z równaniem.

— To u panów nie maszyny liczą?

— Jak pan widzi — odrzekł, nie odrywając oczu od kartki.

— Człowiek, który rozwiązał moje pierwsze zadanie to wielki talent matematyczny — rzekłem.

Młody człowiek nie odpowiedział nic, zagłębiony w czytaniu rękopisu.

— Jednego mają go panowie czy też kilku? — zapytałem.

— A czy to ma coś wspólnego z tym, czego pan potrzebuje? Firma daje gwarancję…

Nie zdążył dokończyć zdania. Głęboką ciszę podziemi rozdarło przeraźliwe, nieludzkie wycie. Przebiegł mnie dreszcz i zacząłem nasłuchiwać. Krzyk dochodził skądś zza ściany. Ktoś krzyczał, a właściwie wydzierał się na całe gardło, jakby go tam poddawano nieludzkim torturom. Młody człowiek zmiął kartkę z moim zadaniem, umknął spojrzeniem w bok, potem spojrzał na mnie i wybiegając zza przegródki złapał mnie za rękę i pociągnął ku wyjściu.

— Co to było? — zapytałem go, ledwie łapiąc oddech, już przy samych drzwiach na ulicę.

Zamiast odpowiedzi wypalił:

— Rozwiązanie otrzyma pan pojutrze o dwunastej. Pieniądze proszę przekazać gońcowi.

Po tych słowach zniknął — zostałem sam przed taksówką.

Czyż muszę mówić, że po tym wypadku straciłem do reszty spokój? Po pierwsze, nie mogłem ani przez chwilę zapomnieć przerażającego krzyku, który, zdawało się, wstrząsnął grubymi murami ośrodka obliczeniowego Towarzystwa Kraftstudta. Po wtóre, wciąż jeszcze znajdowałem się pod wrażeniem tego, że to jeden człowiek w ciągu jednej doby rozwiązał tak trudne zadanie matematyczne. A po trzecie, jak w gorączce oczekiwałem na rozwiązanie mojego drugiego zadania. Jeśli i ono zostanie rozwiązane, to wówczas…

W dwa dni później rękami drżącymi z podniecenia odbierałem kopertę, przyniesioną przez gońca Towarzystwa Kraftstudta. Z jej objętości mogłem wnosić, że znajduje się tam jednak rozwiązanie tego niezwykle skomplikowanego zadania matematycznego. Z pewnym niepokojem spoglądałem na chudziutką istotkę stojącą przede mną. Nagle olśniła mnie myśl.

— Proszę wejść, już przynoszę pieniądze.

— Nie, nie trzeba — dziewczynka poruszyła się jakby strwożona — zaczekam tutaj…

— Ależ, proszę wejść, po co ma pani marznąć — rzekłem i prawie siłą wciągnąłem ją do pokoju. — Muszę przejrzeć pracę i zobaczyć, czy warta jest, by za nią płacić.

Dziewczynka przywarła plecami do drzwi i spoglądała na mnie otwartymi szeroko oczami…

— To zabronione… — wyszeptała.

— Co zabronione?

— Wchodzić do domu klientów… Dostałam taką instrukcję, proszę pana.

— Niech pani machnie ręką na tę instrukcję. Ja tu jestem gospodarzem i nikt się nie dowie, że wstępowała pani do mnie.

— O, proszę pana… Oni o wszystkim się dowiedzą, a wtedy…

— Co wtedy? — zapytałem, podchodząc do niej.

— O, to straszne…

Nagle pochyliła głowę i rozpłakała się. Położyłem rękę na jej ramieniu, w tym momencie wzdrygnęła się gwałtownie i wyskoczyła za drzwi.

— Proszę natychmiast o siedemset marek, muszę już iść — wyrzekła głosem drżącym, ale pełnym stanowczości.

Podałem jej pieniądze, wyrwała mi je z rąk i umknęła.

Gdy otworzyłem kopertę, omal nie krzyknąłem ze zdumienia. Przez dłuższą chwilę patrzyłem na stosik fotokopii nie wierząc własnym oczom.