Выбрать главу

Najbardziej zdumiało mnie to, że wyliczenia były pisane innym charakterem pisma.

Drugi genialny matematyk! Ten wszakże był jeszcze bardziej genialny niż pierwszy, gdyż na pięćdziesięciu trzech arkuszach papieru rozwiązał równania po stokroć trudniejsze niż poprzednie. Przebiegając wzrokiem kartki, wypełnione energicznym, zamaszystym pismem, wpatrując się w całki, sumy, wariacje i inne wzory z najtrudniejszych dziedzin nauk matematycznych, pomyślałem sobie w pewnym momencie, że znalazłem się oto w jakimś nie znanym mi dziwnym świecie matematyki, w którym wszelkie trudności utraciły znaczenie. Jakby po prostu nigdy nie istniały.

Wydawać się mogło, że matematyk, który rozwiązał moje drugie zadanie, nie miał żadnych wątpliwości, tak samo jak my, gdy dodajemy lub odejmujemy w słupku dwucyfrowe liczby.

Kilkakrotnie przerywałem czytanie rękopisu, by zajrzeć do podręczników matematyki. Zdumiewała mnie sprawność, z jaką nie znany mi matematyk posługiwał się najbardziej skomplikowanymi twierdzeniami i tematami. Logika jego była wprost niewiarogodna, głębia myśli nieogarniona, a metoda rozwiązania nie nasuwała żadnych zastrzeżeń.

Gdyby najgenialniejsi matematycy wszystkich czasów i narodów, tacy jak: Newton, Leibniz, Gauss, Euler, Łobaczewski, Weierstrass, Hilbert i wielu innych, mogli widzieć, jak rozwiązano to zadanie, byliby bez wątpienia nie mniej ode mnie zdumieni.

Po przestudiowaniu rękopisu, całkiem oszołomiony i z zachwianym poczuciem rzeczywistości, pogrążyłem się w myślach. „Skąd Kraftstudt wziął takich matematyków?” — Teraz byłem już pewien, że miał ich nie dwóch i nie trzech, lecz z pewnością całą grupę.

Nie mógł przecież zakładać poważnego ośrodka obliczeniowego zatrudniając tylko dwie czy trzy osoby. Jak mu się to udało? Dlaczego firma mieści się w tym samym gmachu, co dom wariatów? Kto i dlaczego krzyczał tak nieludzko tam za ścianą? „Kraftstudt, Kraftstudt…” — nazwisko to gdzieś i kiedyś usłyszane chodziło mi po głowie, dręczyło mnie. Ale gdzie i kiedy? Kto się ukrywa za tym nazwiskiem? Chodziłem po gabinecie, ściskałem głowę rękami i usiłowałem przypomnieć sobie, co wiedziałem o Kraftstudcie.

Potem znów zasiadłem do genialnego manuskryptu, rozkoszując się jego treścią, studiując wszystko oddzielnie i po kolei, zagłębiając się w tok dowodzenia poszczególnych twierdzeń i wyprowadzenia wzorów. Nagle zerwałem się na równe nogi. Teraz bowiem przypomniał mi się przeraźliwy, nieludzki krzyk równocześnie z nazwiskiem Kraftstudta.

Skojarzenie to nie było przypadkowe. Inaczej zresztą być nie mogło.

Tak właśnie — nieludzki krzyk kogoś katowanego i Kraftstudt! Oba te elementy tworzyły nierozłączną całość. W czasie drugiej wojny światowej niejaki Kraftstudt był oficerem śledczym w hitlerowskim obozie koncentracyjnym w Grazu. Po wojnie stanął przed sądem. Za katowanie i mordowanie ludzi został skazany na dożywotnie więzienie. Od tamtej chwili wszelki słuch o nim zaginął.

Przypomniałem sobie opublikowane we wszystkich gazetach zdjęcie tego człowieka w mundurze obersturmführera SS, w pince-nez, o oczach szeroko otwartych, nawet jakby zdziwionych, i otyłej twarzy. Trudno było uwierzyć, że człowiek o takiej fizjonomii mógł być oprawcą w hitlerowskich katowniach. Jednakże, równocześnie ze zdjęciem, podawano szczegółowe zeznania świadków i wyniki śledztwa. Tak, Kraftstudt rzeczywiście był oprawcą.

Co się z nim stało po procesie? Czy aby go teraz nie zwolniono, tak jak wielu innych zbrodniarzy?

Ale co on może mieć wspólnego z matematyką? Gdzież tu jakiś logiczny związek: oprawca z obozów i genialne rozwiązywanie równań różniczkowych i całkowych?

W tym miejscu nić moich rozważań rwała się i wiedziałem, że nie potrafię powiązać tych dwu ogniw. Coś się tu nie zgadzało, kryła się w tym jakaś tajemnica, której nie byłem w stanie wyjaśnić za pomocą czysto abstrakcyjnego rozumowania.

Nie wiem, jak długo łamałem sobie nad tym głowę i próbowałem sprowadzać do wspólnego mianownika wszystkie te elementy — Kraftstudta, „przybytek mędrców” i grupę genialnych matematyków — i w żaden sposób to mi się nie udawało. W dodatku jeszcze ta dziewczynka, która oświadczyła, że „oni i tak się o wszystkim dowiedzą…” Jakaż była bojaźliwa i wylękniona!

Po kilku dniach dręczących rozmyślań doszedłem do przekonania, że jeśli nie wyjaśnię tej tajemnicy, to całkiem mi się w głowie pomiesza.

Przede wszystkim postanowiłem się przekonać, czy Kraftstudt z ośrodka matematycznego i Kraftstudt, zbrodniarz wojenny, to jedna i ta sama postać.

Kiedy stanąłem po raz trzeci przed niskimi drzwiami, wiodącymi do firmy Kraftstudta, poczułem, że teraz musi się stać coś takiego, co odegra zasadniczą rolę w całym moim życiu. Nie wiem czemu, ale zwolniłem taksówkę i dopiero gdy auto skryło się za zakrętem, zadzwoniłem do drzwi.

Odniosłem wrażenie, jak gdyby młody człowiek o zamkniętej, prawie starczej twarzy, oczekiwał mnie. Od razu wziął mnie za rękę i nie pytając o nic poprowadził przez ciemne podziemia do tej samej poczekalni, w której byłem już dwukrotnie.

— A więc, z czym pan znów przychodzi? — zapytał impertynencko.

— Chciałbym widzieć się osobiście z panem Kraftstudtem — bąknąłem.

— Czy ma pan jakieś pretensje do firmy, panie profesorze? — spytał.

— Chciałbym widzieć się z panem Kraftstudtem — powtórzyłem, starając się nie patrzeć w jego wielkie czarne oczy, które miały w tej chwili zły i urągliwy wyraz.

— To pańska sprawa. Mnie to mało obchodzi — rzekł, gdy wytrzymałem trwające dłuższą chwilę spojrzenie jego badawczych oczu.

— Proszę poczekać tutaj.

Po czym znikł w jakichś drzwiach za oszkloną przegrodą i nie było go przeszło pół godziny.

Zdrzemnąłem się już prawie, gdy posłyszałem szmer w końcu sali i w półmroku ukazała się postać człowieka w białym fartuchu ze stetoskopem w rękach. „Doktor — pomyślałem sobie. — Zaraz zacznie mnie badać i osłuchiwać. Czyż muszę przejść przez to, zanim zobaczę się z panem Kraftstudtem?”

— Pan pozwoli — rzekł doktor uprzejmie. Ruszyłem za nim, nie mając zielonego pojęcia o tym, co za chwilę stanie się ze mną i jakie konsekwencje mogą wyniknąć z tego mojego pomysłu.

Minąwszy drzwi w oszklonej przegrodzie, pośpieszyłem za człowiekiem w białym fartuchu. Szliśmy długim korytarzem, do którego skądś z góry przenikało światło dnia. Korytarz kończył się wielkimi, masywnymi drzwiami. Doktor zatrzymał się.

— Proszę tu zaczekać. Zaraz zostanie pan przyjęty przez Kraftstudta.

Doktor zjawił się znowu po pięciu minutach. Szeroko otworzył drzwi i przez chwilę widziałem ciemny zarys jego sylwetki w promieniach wpadającego tu światła dziennego.

— No cóż, chodźmy — rzekł głosem człowieka, który żałuje tego, co ma za chwilę nastąpić.

Posłusznie ruszyłem za nim. Gdy weszliśmy do przestronnego jasnego pokoju o wielkich oknach, mimo woli przymknąłem oczy. Z odrętwienia wyrwał mnie ostry głos:

— Proszę bliżej, profesorze Rauch.

Odwróciłem się w prawo i zobaczyłem Kraftstudta, tego samego Kraftstudta, którego znałem z licznych zdjęć w gazetach.

— Zdaje się, że pragnął pan widzieć się ze mną — zapytał bez przywitania, nie wstając zza biurka. — Czym mogę służyć?

Szybko wziąłem się w garść i przełknąwszy ślinę podszedłem aż do samego biurka, przy którym siedział.

— Ach, więc zmienił pan rodzaj zajęć? — spytałem, patrząc mu prosto w twarz. W porównaniu z tym, jakim był piętnaście lat temu, postarzał się wyraźnie, na twarzy, na ostro zarysowanych kościach policzkowych pojawiły się grube, zwiędłe fałdy.