— Co pan ma na myśli, profesorze? — rzucił pytanie, patrząc na mnie i bacznie mnie obserwując.
— Ja, panie Kraftstudt, sądziłem, a ściślej mówiąc, miałem nadzieję, że pan wciąż jeszcze…
— Ach, o to chodzi!
I Kraftstudt roześmiał się na cały głos.
— Inne czasy, Rauch. Inne… Co pana sprowadza do mnie, profesorze?
— Panie Kraftstudt, jak może się pan domyślać, znam się coś niecoś na matematyce. Mam na myśli oczywiście matematykę współczesną.
Sądziłem więc z początku, że zorganizował pan normalny ośrodek obliczeniowy, wyposażony w elektronowe maszyny. Jednakże już dwukrotnie przekonałem się, że tak nie jest. W pańskim ośrodku zadania matematyczne rozwiązują ludzie. Rozwiązują je wprost genialnie. A co najdziwniejsze — zdumiewająco szybko, nadludzko szybko. Ja, jeśli pan pozwoli, ośmieliłem się przyjść do pana, żeby zapoznać się z pańskimi matematykami, którzy naturalnie są ludźmi nieprzeciętnymi.
Kraftstudt początkowo skrzywił twarz w uśmiechu, a potem zaczął śmiać się, najpierw cicho, później coraz głośniej i głośniej.
— Czego pan się tak śmieje, panie Kraftstudt? — obruszyłem się. — Przecież każdy człowiek o zdrowych zmysłach musiałby popaść w zdumienie, zaznajomiwszy się z tymi rozwiązaniami równań, jakie przekazała do mojej dyspozycji pańska firma!
— Śmieję się z czego innego, Rauch. Śmieję się z tego, że jest pan ograniczony i naiwny jak prowincjusz. Śmieję się z tego, że pan, profesorze, człowiek ogólnie szanowany w mieście, zawsze wprawiający wszystkich w podziw swą uczonością, tak beznadziejnie nie nadąża za gwałtownym postępem współczesnej nauki!
Oburzyła mnie bezczelność byłego hitlerowskiego oprawcy.
— Proszę słuchać! — zawołałem. — Zaledwie piętnaście lat temu specjalnością pana było torturowanie niewinnych ludzi rozpalonym żelazem. Jakie ma pan dziś prawo wymądrzać się na temat nauki współczesnej? Jeśli chce pan wiedzieć, Kraftstudt, przyszedłem, by się przekonać, jakimi metodami zmusza pan swoich podwładnych, wielce utalentowanych ludzi, do wykonania w ciągu jednej doby pracy, której podołać mógłby tylko człowiek genialny i to w ciągu paru lat. Przekonać się i powiadomić o tym wszystkich.
Kraftstudt podniósł się z krzesła i nasępiwszy brwi podszedł do mnie.
— Niech pan słucha, Rauch. Radziłbym panu nie wyprowadzać mnie z równowagi. Wiedziałem, że zgłosi się pan do mnie wcześniej czy później.
Nie spodziewałem się jednak wcale, że tu, w swoim gabinecie, będę miał do czynienia z idiotą. Przyznaję, miałem nadzieję znaleźć w osobie pana, za pozwoleniem, sprzymierzeńca i pomocnika.
— Co-o-o? — zawołałem, zaciskając z wściekłości pięści i podchodząc bliżej do biurka Kraftstudta.
Twarz Kraftstudta przybrała wyraz szarożółtej, bezkształtnej maski.
Wyblakłe niebieskie oczy za szkłami pince-nez zmieniły się w dwie wąskie szparki, w których zaświecił jakiś zielony, jadowity blask. Przez chwilę miałem wrażenie, że przygląda mi się jak rzeczy, którą zamierza sobie przywłaszczyć.
— A zatem chce pan, żebym wyjaśnił panu, czy nasza firma pracuje rzetelnie? Mało więc jeszcze panu tego, że dwa pańskie idiotyczne zadania zostały rozwiązane tak, jak powinny być rozwiązane w dwudziestym wieku? Chciałby pan jeszcze przekonać się na własnej skórze, co znaczy rozwiązywanie takich zadań? — mówił z jadowitym sykiem. Jego odpychająca twarz była jak bezkształtna bryła, pulsująca nieprzerwanie wściekłością i nienawiścią. — Dosyć tego! Ostatecznie, nie prosiłam wcale, żeby pan tu do mnie przychodził. Ale jeśli już pan przyszedł, i to z takimi zamiarami, dobrze, przyda nam się pan, czy będzie pan tego chciał, czy nie.
Nie zauważyłem, że doktor, który przyprowadził mnie do gabinetu Kraftstudta, przez cały czas rozmowy stał z tyłu za mną. Szef firmy dał mu jakiś znak i w tej samej chwili silna ręka doktora pochwyciła mnie za twarz, mocno zacisnęła mi usta, druga zaś podsunęła pod nos kawałek waty, nasycony jakąś substancją o ostrym zapachu.
Straciłem przytomność…
Ocknąłem się na łóżku i długo nie mogłem się zdecydować na otworzenie oczu. Dokoła rozbrzmiewały głosy jakichś ludzi. Dyskutowali o czymś z przejęciem; była to dyskusja naukowa, której treść przez jakiś czas nie docierała do mojej świadomości. Dopiero gdy trochę oprzytomniałem, zacząłem chwytać sens zdań, wygłaszanych przez osoby, które znajdowały się koło mnie.
— Henryk nie ma racji. Jak się okazało, kod impulsów, który ma pobudzać neurony środków woli, nie składa się wcale z pięćdziesięciu sygnałów następujących po sobie w równych odstępach czasu i pięciu dłuższych przerw między równymi seriami. Wczoraj sprawdzono to ostatecznie podczas eksperymentów z Nicholsem.
— No wiesz, ten twój Nichols, to żaden przykład. Musisz wiedzieć, że kod dla pobudzenia neuronów jest w przypadku każdego człowieka indywidualny. To, co pobudza ośrodki woli u jednego, może pobudzać coś całkiem innego u kogoś drugiego. Na przykład pobudzenie elektryczne, które Nicholsowi sprawia rozkosz, u mnie powoduje głuchotę. Gdy zostanę podłączony w obwód, mam takie uczucie, jak gdyby wstawiono mi do uszu dwie trąby, przez które przelewa mi się do głowy huk silników samolotowych.
— Mimo wszystko rytm funkcjonowania ośrodków neuronów w mózgu ma u wielu ludzi cechy podobne.
— Jak dotychczas jednak sprawa nie posunęła się poza analizę matematyczną — rzekł ktoś bezbarwnym głosem.
— To tylko kwestia czasu. W danym przypadku doświadczenia pośrednie mają o wiele większe znaczenie niż doświadczenia bezpośrednie. Nikt nie odważy się wstawić ci do mózgu elektrody i obserwować, jakie wywołuje ona w nim impulsy, ponieważ zniekształciłoby to także impulsy. Co innego generator, w którym można regulować w szerokich zakresach modulację częstości kodu impulsów.
Pozwala to na dokonywanie doświadczeń bez naruszania struktury mózgu jako całości.
— Jak by to powiedzieć — odezwał się ktoś tym samym, wciąż bezbarwnym głosem. — Rozumowanie twoje przeczy przypadkowi, jaki miał miejsce z Gorenem i z Voydem. Pierwszy zmarł w ciągu dziesięciu sekund od chwili, gdy został umieszczony w polu, w którym dziesięć kolejnych sygnałów napięcia następowało z częstotliwością siedmiuset herców, z przerwami trwającymi pięć dziesiątych sekundy. Drugi zaś tak wył z bólu, że trzeba było natychmiast wyłączyć generator. Zapominacie o podstawowym twierdzeniu neuro-cybernetyki, że we włóknach neuronów, które istnieją w organizmie człowieka, powstaje olbrzymia ilość obwodów. Biegnące po nich impulsy charakteryzuje specyficzna częstotliwość oraz każdorazowo swoisty kod. Wystarczy popaść w rezonans z dowolnym z tych obwodów, a obwód może wzbudzić się do stanu wprost niewiarogodnego. Jeśli można tak rzec — doktor działa na ślepo. I to, że jeszcze żyjecie, jest po prostu przypadkiem.
W tym momencie rozmowy otworzyłem oczy. Pokój, w którym znajdowałem się, przypominał wielką salę szpitalną z łóżkami ustawionymi wzdłuż ścian. Pośrodku stał duży, drewniany stół, na którym poniewierały się resztki jedzenia, puszki po konserwach, niedopałki papierosów i strzępki papieru. Z góry padało na to wszystko słabe światło elektryczne. Dźwignąłem się na łokciach i rozejrzałem. Rozmowa od razu urwała się.
— Gdzie ja jestem? — wyszeptałem, wodząc oczami wokoło.
Usłyszałem, jak ktoś za moimi plecami powiedział: „Ten nowy przyszedł już do siebie…”
— Gdzie ja jestem? — powtórzyłem pytanie, zwracając się do wszystkich naraz.