— Proszę wymienić pierwszych dziesięć cyfr liczby „pi” po przecinku.
Odpowiedziałem i na to.
— Proszę rozwiązać równanie trzeciego stopnia.
Doktor podyktował mi równanie z ułamkowymi współczynnikami.
Odpowiedzi udzieliłem po dwu-trzech sekundach i wymieniłem wszystkie trzy pierwiastki równania.
— Idziemy dalej. Tutaj wszystko w porządku. Jak u każdego normalnego człowieka.
Częstotliwość powoli wzrastała. W pewnym momencie opanowała mnie nagle chęć płaczu. Do gardła podjechało mi coś dławiącego, łzy pociekły z oczu. Wówczas roześmiałem się w głos. Zaśmiewałem się serdecznie, jakby mnie łaskotano. Śmiałem się, a łzy mi wciąż ciekły i ciekły…
— Znów jakiś zwariowany przypadek… Inaczej niż u wszystkich. Od razu wiedziałem, że to natura o silnej woli ze skłonnościami do neuroz.
Kiedyż zacznie beczeć? „Zabeczałem” wówczas, kiedy wcale nie było mi do płaczu. W pewnej chwili zrobiło mi się lekko i pogodnie na duchu, jakbym był trochę podchmielony. Chciało mi się śpiewać, śmiać i skakać z radości. Wszyscy — Kraftstudt, Bolz, Denis i doktor — wydawali mi się dobrymi, sympatycznymi ludźmi. W tym właśnie momencie zmusiłem się wysiłkiem woli, by zacząć szlochać i głośno pociągać nosem. To płakanie wychodziło mi okropnie kiepsko, ale jeszcze na tyle przekonywająco, żeby wywołać kolejne komentarze doktora:
— Wszystko inaczej. Ani trochę nie podobne do normalnego spektrum.
Z tym będziemy mieli kłopot! „Kiedy wreszcie będzie ta częstotliwość sto trzydzieści?” — pomyślałem z przerażeniem, gdy radość i nastrój beztroski zmieniły się w stan jakiegoś instynktowego niepokoju, podniecenia, jakiegoś przeczucia, że oto jeszcze chwila i musi nastąpić nieuchronnie coś strasznego… W tym momencie zacząłem nucić sobie jakąś piosenkę. Robiłem to całkiem mechanicznie i bezmyślnie, ale serce biło mi w piersi wciąż mocniej i mocniej w przeczuciu czegoś nieodwracalnego i fatalnego.
Gdy częstotliwość generatora zbliżyła się do granicy, która powoduje doznanie bólu, poczułem to od razu. Wpierw zaczęły dokuczać mi mocno stawy dużego palca prawej ręki, potem poczułem ostry, przeszywający ból w ranie, którą odniosłem na froncie, później potwornie rozbolały mnie zęby, i to nie jeden, lecz wszystkie naraz. Wreszcie poczęła mnie straszliwie boleć głowa. W uszach czułem intensywne uderzenie krwi.
Czyżbym nie zdołał wytrzymać? Czyżby nie starczyło mi woli, by przezwyciężyć ten koszmarny ból i nie dać znać po sobie, co przeżywam?
Istnieli wszak ludzie, którzy umierali torturowani nie wydając nawet jęku.
Historia zna ludzi, którzy umierali w milczeniu paleni na stosach…
Ból tymczasem rósł i wzmagał się. W końcu osiągnął swe straszliwe apogeum, gdy wszystko już bolało i cały organizm zamienił się w jeden kłąb rozdzierającego, przeszywającego, rwącego i dławiącego bólu. Przed oczami zawirowały mi fioletowe plamy, traciłem już przytomność, ale zaciąłem się w milczeniu.
— Co pan odczuwa, Rauch? — znów posłyszałem jak z podziemi głos doktora.
— Uczucie rozwścieczenia — wycedziłem przez zęby. — Gdybyś teraz mi popadł w ręce…
— Idziemy dalej. To człowiek zupełnie anormalny. Wszystko u niego na opak.
Gdy traciłem już przytomność, gdy już gotów byłem krzyczeć i wyć, ból gwałtownie ucichł. Czułem, że cały zlany jestem zimnym, lepkim potem.
Wszystkie mięśnie mi drżały.
Później, przy jakiejś tam kolejnej częstotliwości, ujrzałem nagle nie istniejące faktycznie jaskrawe silne światło, które nie zniknęło nawet wówczas, gdy przymknąłem powieki. Następnie przeżyłem uczucie wilczego wprost głodu, potem posłyszałem całą gamę ogłuszających dźwięków. I wreszcie zrobiło mi się tak zimno, jak gdyby wyrzucono mnie całkiem nagiego, bez żadnego ubrania na silny mróz.
Już wcześniej przewidywałem, że będę musiał znieść te wszystkie doznania, dlatego też na każde pytanie dawałem mylne odpowiedzi, co z kolei wywoływało ze strony doktora gwałtowne komentarze.
Wiedziałem, że mam jeszcze przed sobą jedną straszliwą próbę — utraty woli. To właśnie ona, moja wola, ratowała mnie dotychczas. Ta niewidzialna siła duszy pozwalała mi przezwyciężać wszystkie uczucia, które w nienaturalny sposób narzucali mi moi oprawcy. Ale i do niej dobiorą się oni za pomocą swego piekielnego generatora impulsowego. W jaki sposób ustalą, że ją utraciłem? Czekałem na ten moment w podnieceniu. Wreszcie nadszedł.
Z nagła poczułem, że opanowuje mnie uczucie jakiejś obojętności na wszystko. Wiedziałem przecież, że się znajduję w łapach szajki Kraftstudta, ale obojętni mi byli ludzie, którzy mnie otaczali, obojętny byłem sam sobie. Doznałem uczucia zupełnej pustki w głowie. Wszystkie mięśnie jakby zwiotczały. Był to stan całkowitego fizycznego i psychicznego wyczerpania i rozbicia. Nie chciało mi się o niczym myśleć, nie mogłem zmusić się, by unieść rękę, poruszyć nogą, odwrócić głowę.
Był to jakiś przerażający stan bezwoli, w którym można wyczyniać z człowiekiem, co się zechce.
Niemniej jednak, gdzieś w najskrytszym zakątku świadomości tliła się maciupeńka iskierka myśli, która z uporem podpowiadała mi: „Musisz…
Musisz… Musisz…” „Co muszę? Po co? Dlaczego?” — sprzeciwiała się świadomość. „Musisz… Musisz… Musisz…” — powtarzała jedyna, jak się zdawało, komórka mojej świadomości, której jakimś cudem nie mogły dosięgnąć te wszechwładne impulsy elektromagnetyczne, wyczyniające z moim ustrojem nerwowym wszystko, czego zapragnęli oprawcy z towarzystwa Kraftstudta. Później, gdy dowiedziałem się o istnieniu ośrodkowo— mózgowej teorii myślenia, zgodnie z którą sam proces myślenia, wszystkie komórki kory mózgowej są podporządkowane w swoim działaniu jednej centralnej, kierującej grupie komórek, pojąłem, że ta najwyższa władza psychiczna jest niedosiężna nawet dla najsilniejszych fizycznych i chemicznych środków oddziaływania z zewnątrz. Widocznie to ona właśnie przyniosła mi ratunek. Gdy doktor zwrócił się do mnie z rozkazem:
— Będzie pan współpracował z Kraftstudtem.
Odpowiedziałem mu:
— Nie.
— Będzie pan wykonywał każde polecenie.
— Nie.
— Proszę uderzyć głową o ściankę kabiny.
— Nie.
— Idziemy dalej. Proszę zwrócić uwagę, Pfaff — facet jest całkiem anormalny. Ale to nic, dobierzemy się i do niego.
Zacząłem symulować utratę woli przy częstotliwości, która wywoływała faktycznie poczucie nieprzeciętnej siły woli. W owej chwili bowiem byłem pełen mocy psychicznej — czułem, że mogę się zdobyć na czyny szaleńczej odwagi.
Sprawdzając moje odchylenia od „normy” spektralnej, doktor eksperymentował i przy tej częstotliwości.
— Gdyby zaszła potrzeba oddania życia dla szczęścia innych ludzi, czy uczyni pan to?
— Po co? — spytałem leniwym głosem.
— Czy zdobyłby się pan na samobójstwo?
— Zdobyłbym się.
— Czy miałby pan chęć zabić przestępcę wojennego obersturmführera Kraftstudta?
— Po co?
— Czy będzie pan współpracował z nami?
— Będę.
— Licho wie, co to jest. Z takim przypadkiem spotykam się z pewnością pierwszy i ostatni raz. Przy częstotliwości sto siedemdziesiąt pięć — utrata woli. Proszę zanotować. Idziemy dalej.
To „dalej” trwało jeszcze pół godziny, aż wreszcie spektrum częstotliwości mojego ustroju nerwowego było gotowe.
Teraz doktor „znał” już wszystkie częstotliwości, za pomocą których można było wywołać u mnie każde dowolne uczucie czy stan psychiczny.