Выбрать главу

W każdym razie był przekonany, że zna. W rzeczywistości odpowiadała prawdzie tylko ta częstotliwość, która stymulowała moje zdolności matematyczne. Ale to również i mnie dogadzało jak najbardziej. Sęk w tym, że miałem zamiar zbrodniczą firmę Kraftstudta wysadzić w powietrze. W realizacji tego planu matematyka miała odegrać niepoślednią rolę.

Wiadomo, że hipnozie i sugestii poddają się najłatwiej ludzie słabej woli. Tę właśnie okoliczność wykorzystał personel ośrodka obliczeniowego Kraftstudta. Posłużono się nią w tak zwanym „wychowaniu” swoich matematyków w duchu pokory i uległej bojaźni wobec „nauczyciela”.

Ja również miałem przejść kurs wychowania, ale z racji mego „anormalnego” spektrum ludzie Kraftstudta nie mogli przystąpić do tego natychmiast. Do mnie trzeba było zastosować podejście indywidualne.

W czasie gdy szykowano dla mnie, gdzieś tam, specjalne miejsce do pracy, korzystałem ze względnej swobody poruszania się. Mogłem wychodzić z sypialni na korytarz i zaglądać nawet do klas, w których uczyli się i pracowali moi koledzy.

Nie mogłem natomiast brać udziału w grupowych modlitwach, które odbywały się między ścianami olbrzymiego aluminiowego kondensatora, gdzie wszystkie ofiary Kraftstudta co dzień rano przez równe trzydzieści minut głosiły chwałę szefa firmy.

Pozbawieni woli i wyobraźni, bezmyślnie powtarzali słowa, które ktoś podawał im przez radio.

— Radość życia i szczęście, to poznanie samego siebie — mówił głos z głośnika.

— Radość życia i szczęście, to poznanie samego siebie — powtarzało chórem dwunastu klęczących mężczyzn, których wola była zdławiona przebiegającym między ściankami zmiennym polem elektrycznym.

— O jak wspaniale, gdy się wie, że wszystko jest tak proste! Jakaż to rozkosz mieć świadomość, że miłość, lęk, ból, nienawiść, głód, tęsknota, radość — to nic innego, jak przebieg impulsów elektrochemicznych w naszym organizmie!

— … w naszym organizmie…

— Posiadłszy tajemnicę obiegu impulsów w obwodzie włókien nerwowych poznajemy, co to szczęście i radość życia.

— … szczęście i radość życia — powtarzał chór głosów.

— O jakże biedni są ludzie, którzy nie posiedli tej wielkiej prawdy!

— … tej wielkiej prawdy… — powtarzali tępo pozbawieni woli ludzie.

— To on, nasz nauczyciel i zbawca, pan Kraftstudt obdarzył nas tym szczęściem!

— … szczęściem…

— Dał nam życie.

— Dał nam życie.

— Odkrył przed nami najprostsze prawdy o nas samych. Oby żył wiecznie nasz nauczyciel i zbawca!

Słuchałem tej potwornej modlitwy, zaglądając przez szklane drzwi klasy.

Wycieńczeni ludzie o półprzymkniętych powiekach tępo i apatycznie powtarzali bzdurne sentencje. Generator elektryczny, znajdujący się o dziesięć kroków od nich, narzucał — gwałcąc ich świadomość niezdolną do jakiegokolwiek sprzeciwu — pokorę i lęk. Było w tym coś nieludzkiego, obrzydliwego do ostatnich granic, a równocześnie coś niezmiernie okrutnego. Gdy się patrzyło na żałosny tłumek istot ludzkich, pozbawionych woli, mimowiednie nasuwały się skojarzenia z ludźmi zamroczonymi do nieprzytomności wódką czy narkotykami…

Po modlitwie dwanaście ofiar Kraftstudta przechodziło do przestronnej sali, gdzie wzdłuż ścian stały biurka. Nad każdym z nich zwisała z sufitu okrągła płyta aluminiowa, stanowiąca część gigantycznego kondensatora.

Druga płyta znajdowała się prawdopodobnie w podłodze.

Ta sala, z aluminiowymi „parasolami” nad biurkami, przypominała kawiarnię na otwartym powietrzu. Wystarczyło wszakże popatrzeć na ludzi, siedzących pod parasolami, by to idylliczne wrażenie prysnęło w jednej chwili.

Każdy z „matematyków” znajdował na swym biurku kartkę papieru z podanymi założeniami zadania, które musiał rozwiązać. Początkowo ludzie ci patrzyli tępym wzrokiem na zapisane wzory i równania. W tym momencie byli jeszcze pod działaniem częstotliwości, która pozbawiała ich woli. Ale oto włączono częstotliwość dziewięćdziesięciu trzech herców i głos przez radio podawał rozkaz:

— Zaczynajcie pracę!

I wszyscy równocześnie — a było ich dwunastu — chwytali za ołówki i papier i zaczynali gorączkowo pisać. Nie można tego było nazwać pracą, przypominało to jakieś opętanie, histerię matematyczną, patologiczny atak gorączki matematycznej. Ludzie zwijali się, pochyleni nad papierami.

Ręce ich biegały po papierze w takim tempie, że nie sposób było nadążyć wzrokiem za tym, co piszą. Twarze ich stawały się fioletowe z natężenia, oczy wychodziły im z orbit.

Trwało to około godziny. Potem, gdy ich ruchy rąk traciły płynność i stawały się przerywane, gdy głowy dotykały już niemal biurka, a na wyciągniętych szyjach występowały nabrzmiałe, sine żyły, generator przełączano na częstotliwość ośmiu herców. Wszyscy momentalnie zasypiali.

Kraftstudt dbał o wypoczynek psychiczny swych niewolników!

Pewnego razu, gdy obserwowałem ten wstrząsający widok szaleństwa matematycznego, byłem świadkiem, jak jeden z obliczeniowców nie wytrzymał… Nagle przestał pisać, jakoś dziwnie odwrócił się w stronę pracującego gorączkowo sąsiada i przez kilka chwil patrzył bezmyślnie przed siebie, jakby usiłując coś sobie przypomnieć. Zdawać się mogło, że zapomniał o czymś bardzo istotnym i koniecznym dla dalszego rozwiązania zadania.

Potem zawył straszliwie gardłowym głosem i zaczął szarpać na sobie ubranie. Gdy był już całkiem nagi, jął rwać zębami ciało na rękach, gryzł palce, darł skórę na piersi, bił głową o kant biurka… Potem stracił przytomność i upadł na podłogę.

Pozostali matematycy nie zwracali na niego najmniejszej nawet uwagi, w dalszym ciągu skrzypiąc gorączkowo ołówkami.

I wtedy porwała mnie taka wściekłość, że zacząłem walić kułakiem w zamknięte drzwi. Miałem ochotę krzyknąć tym nieszczęśnikom, żeby porzucili swoją pracę, wyrwali się z tego przeklętego pomieszczenia, podnieśli bunt i unicestwili swoich oprawców.

— Czy warto tak się denerwować, panie Rauch? — usłyszałem obok siebie czyjś spokojny głos. To był Bolz.

— Wy, kaci! Co wyrabiacie z ludźmi! Jakim prawem pastwicie się tak nad nimi?

Uśmiechnął się swym uprzejmym, inteligentnym uśmiechem i rzekł:

— Pamięta pan mit o Odysie? Bogowie zaproponowali mu, by dokonał wyboru — albo życie długie i spokojne, albo krótkie, ale burzliwe. Wybrał to drugie. Ci ludzie także.

— Oni nie dokonywali żadnego wyboru. To wy za pomocą waszego generatora impulsowego zmuszacie ich, by trwonili życie i zdążali bezwiednie do własnego samounicestwienia w imię waszych korzyści!

Bolz roześmiał się.

— A czy nie słyszał pan od nich samych, że są szczęśliwi? Oni rzeczywiście czują się szczęśliwi. Proszę spojrzeć, z jakim zapamiętaniem pracują. Czyż szczęścia nie osiąga się poprzez pracę twórczą?

— Pana rozumowanie jest obrzydliwe. Wiadomo przecież wszystkim, że istnieje jakieś naturalne tempo życia człowieka i wszystkie próby, zmierzające do przyśpieszenia go — są zbrodnią.

Bolz znów się roześmiał.

— Myśli pan nielogicznie, profesorze. Dawniej ludzie chodzili piechotą i jeździli na koniach. Teraz latają samolotami odrzutowymi. Dawniej wiadomości przekazywano z ust do ust, od człowieka do człowieka, i całymi latami wędrowały one przez świat, a dzisiaj ludzie natychmiast dowiadują się o wszystkim przez radio i telefon. To są przykłady, jak współczesna cywilizacja wzmaga tempo życia. I pan nie uważa tego za zbrodnię. A kino, a prasa, a setki udogodnień, nienaturalnych przyjemności i rozkoszy — czyż to też nie wzmaga tempa życia?