Выбрать главу

Zawsze opanowuje mnie wzburzenie, ilekroć przeglądając gazetę znajduję na ostatniej stronie stale jedno i to samo ogłoszenie: „Do pracy w wielkim ośrodku obliczeniowym poszukuje się mężczyzn w wieku od dwudziestu pięciu do czterdziestu lat, z dobrą znajomością matematyki wyższej…”

Przełożył W. Kiwilszo

A Dnieprow

FORMUŁA NIEŚMIERTELNOŚCI

I

Jutro zostanę skazany za morderstwo. Nie boję się wyroku. Od pewnego momentu życie straciło dla mnie wszelką wartość.

Na rozprawie będą obecni wszyscy moi koledzy. Nigdy nie potrafią zrozumieć motywów mojego postępowania, mojego okrucieństwa.

Prawdopodobnie dojdą do wniosku, że po prostu zwariowałem.

Postanowiłem nic nikomu nie wyjaśniać, dlatego że i tak nikt by mi nie uwierzył. Piszę to mając nadzieję, że moje wyznania dotrą do rąk właściwych ludzi, którzy potrafią się nad nimi głęboko zastanowić.

Właściwie całe opowiadanie należy rozpocząć od momentu, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Meadgeę. To było tego samego dnia, kiedy wróciłem z podróży po Europie i podjechałem taksówką do zielonego ogrodzenia, za którym kryła się willa mojego ojca. Płaciłem właśnie szoferowi, gdy spoza ogrodzenia wystrzeliła ogromna kolorowa piłka i potoczyła się po mokrym asfalcie.

— Proszę mi z łaski swojej podać piłkę — odezwał się z tyłu jakiś głos.

Odwróciłem się i zobaczyłem ponad ogrodzeniem jasnowłosą główkę młodej dziewczyny o niezwykłej urodzie. Jej włosy przewiązane były niebieską wstążką, a na delikatnej kształtnej szyi lśnił cieniutki sznur pereł.

— Kim pani jest? — spytałem, podając jej piłkę.

— A pan? Dlaczego pan pyta?

— Dlatego, że to jest mój dom.

Oczy dziewczyny zrobiły się okrągłe, zeskoczyła z ławki i bez słowa uciekła w głąb ogrodu.

Ojca zastałem w gabinecie na pierwszym piętrze. Kiedy witałem się z nim, odniosłem wrażenie, że nie jest zachwycony moim przyjazdem. Albo może był po prostu zmęczony. Oczy miał zaczerwienione, co świadczyło, że pracował nocami. Po kilku pytaniach, które dotyczyły wyników mojego zwiedzania szeregu europejskich laboratoriów, powiedział do mnie nagle:

— Wiesz co, Albert, jestem zmęczony, wszystko mi zbrzydło.

Postanowiłem odejść z instytutu i umówiłem się z profesorem Birghoffem, że będę z nimi współpracował jedynie jako konsultant.

Ogromnie mnie to zdziwiło. Nie tak dawno przecież, przed moim wyjazdem, ojciec ani słówkiem o tym nie wspominał.

— Nie jesteś jeszcze tak stary, tato — zaoponowałem.

— To nie chodzi o wiek, Alb. Czterdzieści lat spędzonych w laboratoriach nie pozostaje bez śladu. Weź pod uwagę, że to były zwariowane lata, kiedy w nauce przeżywaliśmy jedną rewolucję po drugiej. Wszelkie wstrząsy naukowe trzeba było we właściwym czasie przetrawić, wczuć się w nie, sprawdzić eksperymentalnie.

Jego słowa nie brzmiały przekonywająco, ale nic mu na to nie odpowiedziałem. Może nawet miał rację… O ile pamiętam, ojciec zawsze tyrał jak koń, nie dbając zupełnie o siebie, nie licząc się z czasem.

Mówiono, że po śmierci matki coś się z nim stało. Całymi dniami nie wychodził z laboratorium, doprowadzając do krańcowego wyczerpania siebie i swoich współpracowników. W tych odległych czasach, kiedy byłem jeszcze dzieckiem, jego grupa pracowała nad analizą struktury kwasów nukleinowych i nad wyjaśnieniem szyfru genetycznego.

Opracował on wówczas ciekawą metodę regulowania kolejności pochodnych nukleinowych w łańcuchu kwasu dezoksyrybonukleinowego poprzez oddziaływanie substancjami mutogenetycznymi na związek wyjściowy. Szczerze mówiąc, nie bardzo orientowałem się wówczas w całym tym skomplikowanym biochemicznym galimatiasie, pamiętam to wszystko jedynie dlatego, że w owym okresie głośno było o odkryciach ojca. Gazety zamieściły kilka artykułów o sensacyjnych tytułach: „Wykryto klucz do biologicznego szyfru”, „Zagadka życia — w czterech symbolach” itd.

— Mam nadzieję, że po okresie próbnym profesor Birghoff mianuje ciebie na moje miejsce.

— Ależ, ojcze! To niemożliwe. Nie zrobiłem ani tysiącznej części tego co ty.

— Wystarczy, że wiesz, co zrobiłem. Nie wolno wracać do tego, przez co już się przeszło. Trzeba podążać dalej. Jestem pewien, że potrafisz tego dokonać.

Schodząc na dół do jadalni, spytałem ojca:

— A kto to jest, to urocze młode stworzenie bawiące się piłką w naszym parku?

— Ach, zapomniałem ci powiedzieć. To córka mojego starego znajomego, przyjaciela, Elvina Shauli. Jest sierotą — dodał szeptem. — Ale nie powinna o tym wiedzieć.

— Dlaczego?

— Elvin Shauli i jego żona zginęli w katastrofie lotniczej nad Atlantykiem. Byłem tak wstrząśnięty tym wypadkiem, że zaproponowałem dziewczynie, aby zamieszkała u nas. Powiedziałem jej, że rodzice wyjechali na kilka lat do Australii.

— Ale przecież wcześniej czy później prawda wyjdzie na jaw.

— Oczywiście. Lepiej jednak, żeby się to stało później niż wcześniej.

Ona ma na imię Meadgea. Ma szesnaście lat.

— Dziwne imię.

— Mhm. Trochę dziwne — zgodził się ojciec. — Ale oto i ona.

Meadgea wbiegła do jadalni, ale przy drzwiach zatrzymała się nagle.

Potem uśmiechnęła się nieśmiało i dygnąwszy z gracją powiedziała:

— Dobry wieczór, panie profesorze. Dobry wieczór, panie Albercie.

— Dobry wieczór, kochanie! — powiedział mój ojciec i podchodząc do niej pocałował ją w czoło. — Mam nadzieję, że zaprzyjaźnisz się z moim synem Albertem. Podszedłem do Meadgei i uścisnąłem jej wąską dłoń.

— A myśmy się już zaprzyjaźnili. Jak się czuje pani piłka?

— Och, bawię się piłką niezbyt często. Wolę czytać. Ale dzisiaj jest taka wspaniała pogoda.

— Powinna pani częściej przebywać na świeżym powietrzu — powiedziałem. — Czy przyjmie mnie pani do towarzystwa? Ja też bardzo lubię grać w piłkę.

— Ależ oczywiście, panie Albercie.

— Jeżeli oczywiście, to proponuję bez „panie”. Mów mi po prostu po imieniu, a ja tobie też. Zgoda?

— Zgoda.

W czasie obiadu nie rozmawialiśmy prawie wcale, zauważyłem jednak, że ojciec obserwował Meadgeę uważnie i z niekłamanym zaniepokojeniem. Doszedłem do wniosku, że bardzo go martwi los dziewczyny.

II

Kiedy wróciłem do laboratorium, profesor Birghoff zaproponował mi badania nad analizą chromosomów X i Y, które decydują o płci człowieka.

Zadanie, ogólnie rzecz biorąc, było nader skomplikowane, ale miałem już jakie takie pojęcie o tych sprawach. W dalszym ciągu głównym obiektem, badań były sztuczne mutacje realizowane na materiale genetycznym za pomocą chemicznych substancji mutogenetycznych z szeregu ekrydynów.

Mutacje były następnie kontrolowane w sztucznym urządzeniu, tak zwanym reproduktorze biologicznym, gdzie po 10–12 podziałach komórki można już było określić płeć przyszłego organizmu.

Mieliśmy do zrealizowania ogromną ilość mutacji. Rozpocząwszy badania obliczyłem orientacyjnie, jak długo będę musiał szukać odpowiedzi, i przeraziłem się: nawet przy bardzo sprzyjających okolicznościach — dla dokończenia pracy nie starczyłoby całego mojego życia.