Выбрать главу

— Niech pan się poradzi ojca — powiedział Birghoff, kiedy zwierzyłem mu się ze swych obaw. — Być może, powie panu, jak z tego wybrnąć.

Wieczorem poszedłem do gabinetu ojca. Była tam już Meadgea. Ojciec siedział w fotelu na biegunach, z nogami okrytymi pledem, dziewczyna zaś cicho czytała mu wiersze Byrona. Gdy wszedłem, ojciec ocknął się z zadumy:

— Ach, to ty, Alb. Meadgea wspaniale czyta. Słuchając jej, przypominam sobie własną młodość.

— Zazdroszczę ci, masz chyba moc wspomnień. A propos, opowiadałeś mi tak niewiele o swoich młodych latach.

Meadgea zamknęła książkę i po cichutku wyszła z pokoju. Przesiadłem się bliżej ojca i powiedziałem:

— To niedobrze, że odszedłeś z instytutu. Sam, bez ciebie, czuję się tam jak ślepe szczenię, obawiam się, że będę ci się naprzykrzał. Wyobraź sobie na przykład…

I opowiedziałem mu o trudnościach, z którymi zetknąłem się już w pierwszych dniach. Zauważyłem jednak, że w miarę jak mówiłem, twarz ojca przybierała coraz bardziej okrutny, wręcz wrogi wyraz. W pewnej chwili podniósł się gwałtownie i powiedział:

— Dość. Wiem doskonale, że to zadanie, o którym mówisz, jest beznadziejne. Po prostu nie ma sensu tracić czasu na jego rozwiązanie.

Czasu i siły.

— Ale przecież pozostałe chromosomy człowieka zostały rozszyfrowane… — zaoponowałem.

— To zupełnie co innego. Są one zbudowane jednakowo. Wystarczy rozwinąć wzór inicjatora, a cała reszta ujawni się sama. W chromosomach X i Y nie ma takiej reguły. Tutaj jednorodne wynikanie substancji nukleinowych…

Nagle zamilkł. W pokoju zapanowała martwa cisza. Okno za biurkiem było szeroko otwarte; z parku dobiegał cichy szelest liści kasztanów, ledwie dosłyszalne brzęczenie owadów i śpiew. Piosenka była bardzo łatwa, melodyjna i dobrze mi znana. Nie wiem, dlaczego przypomniała mi ona odległe lata dzieciństwa; wspomnienia z tych lat przeplatają się zazwyczaj ze wspomnieniami cudownych, czarownych snów. Piosenka kojarzyła mi się z obrazem wysokiego klombu, gęsto porośniętego azaliami, przy którym stoję ja, mały chłopczyk, a po przeciwnej stronie klombu ktoś śpiewa tę właśnie piosenkę. Zaczynam biec dookoła, chcę za wszelką cenę zobaczyć kobietę, która śpiewa, lecz ona ucieka przede mną i raz po raz, przestając śpiewać, woła:

— Hop, hop, Alb! Ano — złap mnie!

A ja wciąż biegnę i biegnę, w oczach migają mi kolorowe kwiaty, ale w żaden sposób nie mogę dogonić tego cudownego, nieuchwytnego, bliskiego mi głosu. Wtedy padam na klomb, czołgam się w dżungli kwiatów i płaczę.

— Kto to śpiewa? — pytam ojca.

— Nie domyślasz się?

— Nie.

Ojciec ciężko opada na bujak.

— To Meadgea.

Milczymy dość długo. Dlaczego mój ojciec tak ciężko oddycha? Jego oczy niespokojnie biegają po ścianach, pobladłe dłonie kurczowo wpiły się w krawędź biurka. Zauważywszy, że mu się bacznie przyglądam, opanował się nagle i sztucznie beznamiętnym głosem powiedział:

— Dziewczyna ma miły głos, prawda? A co do chromosomów X i Y, to powiedz profesorowi Birghoffowi, że według mnie zadanie jest nierozwiązalne. Nie rozumiem, jaki jest sens zajmować się nim.

— Jaki sens? — powtórzyłem jak echo. — To dziwne. Przez całe swoje życie zajmowałeś się tym właśnie problemem — badałeś dokładnie molekularną budowę substancji dziedzicznej. A teraz…

Przerwał mi gwałtownym ruchem ręki.

— Istnieją badania, które nie są niczym umotywowane… z moralnego i etycznego punktu widzenia. A w ogóle, Albert, jestem bardzo zmęczony.

Chciałbym się położyć.

Wychodząc z gabinetu zauważyłem, że ojciec zażywał jakieś lekarstwo.

Prawdopodobnie był bardzo chory, ale starał się tego nie okazywać.

Zrozumiałem poza tym, że z jakiegoś nie znanego mi powodu nie chce po prostu, abym zajmował się badaniem chemicznych cech chromosomów Xi Y.

Wyszedłem do parku i przemierzałem mokre od wieczornej rosy ścieżki w kierunku tego miejsca, skąd dobiegł do mnie śpiew Meadgei.

Siedziała na kamiennej ławeczce przed niewielkim basenem; w ciemności jej sylwetka zlewała się prawie zupełnie z tłem gęstych krzaków dzikiej róży.

— O! — zawołała, kiedy nagle stanąłem przed nią. — Przestraszyłeś mnie okropnie. Tak nie można — bardzo nie lubię, kiedy coś dzieje się nagle.

Usiedliśmy obok siebie i długo milczeliśmy. Za nami cicho szemrał strumyczek wypływający z szerokiej zardzewiałej rury. Po asfalcie za ogrodzeniem od czasu do czasu w pełnym pędzie przejeżdżały samochody.

— Meadgea, czy podoba ci się u nas? — spytałem po chwili.

— Bardzo. Wiesz, czuję się tutaj zupełnie jak w domu. Szczerze mówiąc, nawet lepiej niż w domu.

— A gdzie jest twój dom?

— W Cable. To jest o sto kilometrów stąd na północ. Ale ja bardzo nie lubię Cable. Po wyjeździe rodziców do Australii było mi tam bardzo smutno. Jestem bardzo wdzięczna twemu ojcu, że mnie zabrał do siebie. „Cable, Cable” — jak przez mgłę przypominałem sobie nazwę małego miasteczka, o którym coś kiedyś u nas w domu mówiono.

— Kochasz swoich rodziców? — spytałem, sam nie wiedząc po co.

Nie odpowiedziała mi od razu; w jej głosie wyczułem wahanie i nutkę rozgoryczenia:

— A czy można nie kochać swoich rodziców? Nagle Meadgea roześmiała się.

— To dziwne, ale właściwie nigdy nie zastanawiałam się nad tym czy ich kocham, czy nie. Dopiero teraz zdałam sobie z tego sprawę, że właśnie przestałam ich naprawdę kochać od czasu, kiedy zaczął do nas przychodzić pan Horsch.

— A kto to jest, ten pan Horsch?

— Bardzo antypatyczny pan. Robi wrażenie lekarza. I chyba rzeczywiście jest lekarzem, dlatego że za każdym razem, jak do nas przychodził, badał mnie, opukiwał i kilkakrotnie brał mi krew do badania, chociaż byłam zupełnie zdrowa. Było mi bardzo przykro, że rodzice mu na to pozwalali… Zostawiali mnie z nim, a sami wychodzili. To bardzo niesympatyczny lekarz, zwłaszcza kiedy się uśmiecha. „A może Meadgea rzeczywiście jest chora?” — pomyślałem. Objąłem ją.

— Robi się chłodno, prawda, Alb?

— Tak, moja mała, kochana dziewczynko.

Meadgea oplotła swymi chudziutkimi rączkami moją szyję i wtuliła twarz w fałdy mojej marynarki.

Było mi jakoś dziwnie lekko i spokojnie, Meadgei chyba też. Po chwili westchnęła głęboko, przytuliła się do mnie jeszcze mocniej, a ja wstałem i poniosłem ją poprzez park, śpiącą, do naszego domu, czując cały czas na szyi jej gorący oddech.

III

Nie wspominałem profesorowi Birghoffowi o mojej rozmowie z ojcem — nie chciałem, aby profesor pomyślał, że ojciec nie ma już żadnych nowych pomysłów, jeżeli chodzi o analizę dokładnej chemicznej struktury genów. Z drugiej strony, dzięki trudnościom związanym z przebadaniem chromosomów X i Y, miałem okazję do zaproponowania czegoś takiego, co świadczyłoby o tym, że sam jestem też niezłym badaczem biofizykiem.

Przebudowałem laboratorium ojca. Skonstruowano dla mnie działko protonowe, które umożliwiało mi bombardowanie protonami dowolnego nukleotydu w molekułach RNA i DNA.

Szczególnie dużo kłopotów miałem z „reproduktorem biologicznym” — miniaturową kuwetą kwarcową, gdzie w syntetycznej cytoplazmie zachodziła synteza białek.

Kiedy już wyposażenie zostało skompletowane, praca w laboratorium ruszyła pełną parą, przy czym w miarę rozwoju badań profesor Birghoff przekazywał do mojej dyspozycji wszystkich współpracowników, którzy poprzednio pracowali u ojca.