Byli to bardzo mili, energiczni ludzie, którzy szczerze pasjonowali się molekularną biologią. Niektórzy z nich, zwłaszcza fizyk Klemper i matematyk Gust, byli trochę filozofami, trochę cynikami i hołdowali teorii stałego przekształcania się materii nieożywionej w ożywioną. Traktowali oni dowolny żywy organizm jako ogromną molekułę i określali wszystkie jej funkcje poprzez terminy energetycznych przejść od jednego stanu do drugiego. To, co robiliśmy, Klemper określił jako „poszukiwanie igły w stogu siana”. I rzeczywiście — już pierwsze doświadczenia przekonały nas, że płeć przyszłego żywego osobnika jest ukryta nie w nukleotydach, lecz znacznie głębiej, być może w uszeregowaniu atomów w łańcuchach sacharydowych i fosforycznych. Kilkakrotnie udało nam się nawet poprzez mutacje przekształcić chromosom X w chromosom Y, ale w żaden sposób nie mogliśmy ustalić, dlaczego tak się dzieje.
Przeprowadzaliśmy eksperymenty, zbieraliśmy dane i… na nic ciekawego nie natrafiliśmy. Czułem, że potrzebne są tu nowe pomysły, którymi ani ja, ani moi współpracownicy nie mogli się poszczycić.
Do ojca nie zwracałem się więcej o pomoc. Zrozumiałem, że jakoś, w sposób najzupełniej bierny, sprzeciwia się naszym badaniom. Nie tylko nie interesował się moją pracą, ale nawet za każdym razem, kiedy chciałem go o coś zapytać, sprowadzał od razu rozmowę na inny temat albo zaczynał
narzekać na zmęczenie.
Był to rzeczywiście bierny opór, dlatego że nader chętnie poświęcał wiele czasu ludziom, a nawet całym delegacjom różnych organizacji, które występowały przeciwko wojnie. Dawniej nawet nie podejrzewałem, że mój ojciec tak bardzo interesuje się zagadnieniami politycznymi. Był on dla mnie zawsze wzorem naukowca, dla którego wszelka walka polityczna i ideologiczna nie ma żadnego znaczenia. I oto nagle, zmęczony i chory, zmieniał się zupełnie, kiedy przychodzili do niego ludzie z prośbą, by podpisał jakąś petycję albo zredagował jakąś antywojenną odezwę. Na to miał dostatecznie dużo sił i czasu.
— Jesteś uczonym a nie politykiem — powiedziałem kiedyś rozgoryczony, robiąc mu zimny kompres.
— Przede wszystkim jestem człowiekiem. Już czas najwyższy, żeby zrzucić z naszych uczonych maskę pozornej neutralności. Kryjąc się za szczytnym mianem naukowca, robią zdziwioną minę, kiedy okazuje się nagle, że rezultaty ich pracy naukowej są wykorzystywane w celu zgładzenia milionów ludzi. Udają naiwnych głuptasków, którzy rzekomo nie są w stanie przewidzieć najprostszej rzeczy pod słońcem: jakie będą konsekwencje ich badań i odkryć. Od dziesiątków lat korzystają z tej furtki, aby odżegnać się od współudziału w przestępstwie i zwalić całą winę na niemądrych polityków. Jeżeli daję broń do ręki wariatowi, to konsekwencje powinienem ponosić ja, a nie wariat…
Po tej tyradzie doszedłem do wniosku, że prace badawcze nad zgłębieniem tajemnicy chromosomów X i Y mój ojciec uważa w jakimś stopniu za niebezpieczne dla ludzkości…
Któregoś dnia wróciłem do domu wcześniej niż zazwyczaj. Było chłodno i nieprzyjemnie, mżył drobniutki kapuśniaczek. Podchodząc do drzwi, zobaczyłem nagle, jak z domu w samej tylko sukience wybiegła Meadgea i popędziła w głąb parku.
— Meadgea, Meadgea! — zawołałem.
Nie usłyszała mnie jednak. Dogoniłem ją dopiero w samym końcu parku, gdzie ukryła się jak ścigane zwierzątko.
— Meadgea, kochanie, co ci się stało?
— Ach, to ty, Alb! Jak to dobrze, że jesteś.
— Co się stało? — spytałem znowu, okrywając ją swym płaszczem.
— On mnie chce zabrać…
— Kto?
— Pan Horsch. Jest tam teraz, rozmawia z twoim ojcem.
— Dlaczego?
— Nie wiem. Mówi, że mu jestem potrzebna do badań medycznych.
— Chodź. Nie pozwolę cię nikomu ruszyć.
Meadgea podniosła się i pokornie poszła ze mną. Przed drzwiami zatrzymałem się na chwilę. Z gabinetu dobiegał głos ojca i jeszcze jakiś inny, ostry i nieprzyjemny.
— Niech pan zrozumie, przyjacielu, przecież to jest zupełny absurd.
Mówiłem panu nieraz, że dokonać wielkiego naukowego odkrycia — to wyczyn, ale nie zrobić tego — to wyczyn do kwadratu! — gorączkował się ojciec.
— Ale ja inaczej nie potrafię, profesorze. Nie rozumiem, jak pan może wrzucić do kosza rezultaty pracy całego życia. Przecież wyobrażaliśmy sobie wszystko zupełnie inaczej.
— Byliśmy głupcami, naiwnymi głupcami. To nie jest droga…
— Nie, to jest właśnie jedyna właściwa droga. Pan jest po prostu tchórzem. Naiwny pacyfista. Gdyby nie Solveigia…
Szarpnąłem drzwi i wszedłem. Ojciec, przeraźliwie blady, siedział w swoim fotelu, a obok niego wysoki mężczyzna o pożółkłej twarzy i wydatnych kościach policzkowych. Podczas rozmowy wymachiwał prawdopodobnie rękoma, bo gdy wszedłem, zastygł nagle w niedorzecznej pozie.
— Alb, mówiłem ci przecież tyle razy, żebyś bez pukania..
W tej samej chwili Horsch skoczył w moim kierunku i chwycił mnie za rękę.
Nie wiem skąd i jak, ale nagle pojawił się u niego fonendoskop, wziernik, lupa, w mgnieniu oka zmienił się on w szalejącego lekarza.
— A teraz kropelkę krwi, jedną, jedyną kropelkę — mamrotał, wyciągając z kieszeni igłę.
Moje zaskoczenie już minęło, odepchnąłem więc z całej siły oszalałego doktora. Był wyższy ode mnie, ale mięśnie miał zwiotczałe. Przeleciał przez cały gabinet i gdyby nie biurko, zatrzymałby się dopiero na ścianie.
Zgięty wpół oparł się o stolik i spojrzał na mnie ze wstrętnym uśmiechem i… zainteresowaniem. Tak, właśnie z dziwnym zainteresowaniem wariata.
— To ty taki jesteś, Alb — wykrztusił wreszcie, prostując się.
— Co tu się dzieje, kim jest ten pan? — spytałem podchodząc do ojca.
Był potwornie blady, oczy miał zamknięte, rękę przyciskał do piersi.
— Och, Alb.. To jest pan Horsch, mój dawny uczeń i przyjaciel. Nie gniewaj się na niego.
— Twój przyjaciel jest bardzo źle wychowany, ojcze. Horsch usiadł, zmęczony, w fotelu i roześmiał się. Nie spuszczał mnie ani na chwilę z oczu. Wydawało się, że wszystko, co się tu dzieje, niezmiernie go interesuje.
— Nie wiem, ile bym dał za jedną kroplę krwi naszego Alba — powiedział wreszcie, bawiąc się automatyczną igłą.
— Przestań, Horsch… Pan mnie zabije — wyjęczał ojciec.
Przy słowach „naszego Alba” ogarnął mnie szał. Podskoczyłem do Horscha i szarpnąwszy go za marynarkę wyciągnąłem z fotela. Jego wstrętna twarz nadal była uśmiechnięta. Nie wytrzymałem — z całej siły walnąłem go pięścią. Upadł, a ja powlokłem go do drzwi. Tutaj Horsch nagle wstał i wrzasnął wstrętnym, zachrypniętym głosem:
— Ale przecież dziewczyna jest naprawdę moja! Oddajcie mi dziewczynę!
Po tych słowach znikł.
Gdy już wreszcie trochę ochłonąłem, poszedłem na górę do ojca. Leżał w fotelu z zamkniętymi oczyma. Chwyciłem jego dłonie. Były zupełnie zimne.
IV
W trzy miesiące po powrocie z zagranicy referowałem na radzie naukowej wyniki mojej pracy. Nie były zachwycające.
— Jakie pan ma plany na przyszłość? — zapytał profesor Birghoff.
Wzruszyłem ramionami. Oprócz metodyki, którą odziedziczyłem w spadku po ojcu, nie miałem żadnych innych i pomysłów. Po prostu, to było chyba oczywiste, nie wykazywałem żadnych wybitnych zdolności, jeżeli chodzi o prace badawcze. Dlatego też doktor Seat, zasuszony, zgarbiony staruszek, wymamrotał po chwili: