Выбрать главу

— Grupie potrzebny jest dobry konsultant.

— Kogo pan proponuje, doktorze?

— Kogoś ze starych współpracowników profesora Oldfree. Na przykład, pamiętam, był taki bardzo zdolny młody człowiek… Zapomniałem, jak się nazywał… coś jak Hirsch, Hursch…

— Horsch! — krzyknąłem.

— Tak, tak, właśnie on. Był bardzo zdolny, bardzo. Żeby go tak odszukać…

Skurczyłem się cały jak sprężyna. A doktor Seat ciągnął dalej:

— Pamiętam, że już w tym okresie, kiedy dopiero zaczynaliśmy badania nad szyfrem genetycznym, dokonał on kilku wspaniałych odkryć. Choćby na przykład… sprzężenie zwrotne pomiędzy stężeniem RNA w jądrze komórki i stężeniem aminokwasów w cytoplazmie… A poza tym ten młody człowiek wspólnie z profesorem Oldfree nauczył się zapisywać informacje genetyczne… Bardzo zdolny naukowiec… Nie wiadomo tylko, gdzie on jest teraz…

Wyszedłem przed zakończeniem rady naukowej i pobiegłem do domu.

Postanowiłem odszukać Horscha za wszelką cenę i przeprosić go za to, co zrobiłem. Ostatecznie, przecież to naukowiec, twórca nowych idei, posuwa naukę naprzód, chociaż często staje się burzycielem życia spokojnego mieszczucha. Mieszczuchy bez najmniejszych wyrzutów sumienia spożywają owoce jego twórczej pracy i opowiadają sobie o nim obraźliwe dowcipy. Moim obowiązkiem było odszukać Horscha, przeprosić go i zaproponować mu stanowisko konsultanta w naszym laboratorium.

— Gdzie jest Meadgea? — spytałem służącą.

— Chyba w parku. Jest tam od rana.

Wyszedłem z domu w nadziei, że znajdę Meadgeę w jakimś zakamarku ogrodu z książką w ręce. Ale nigdzie jej nie było. Wołałem ją kilkakrotnie, lecz bez skutku. Nagle w jednym z narożników, tam gdzie mur był pęknięty, dostrzegłem na ławce coś białego. Podszedłem bliżej — to był tomik wierszy Byrona. Rozejrzałem się wokół i stwierdziłem, że krzaki u wyłomu w murze są połamane, jakby ciągnięto przez nie coś ciężkiego.

Pobiegłem jak szalony i obok wyrwy w ogrodzeniu ujrzałem niebieską wstążeczkę, którą Meadgea nosiła we włosach.

Pierwszą moją myślą było zadzwonić na policję. Ale przypomniawszy sobie Horscha, zawahałem się — zrodziło się we mnie straszne podejrzenie.

W ciągu niecałej minuty wyprowadziłem wóz z garażu i oto pędzę już na północ, do nie znanego mi miasteczka Cable. Dlaczego pojechałem właśnie do Cable? Nie mam pojęcia. Zresztą dokąd miałem jechać?

Dawniej Meadgea mieszkała w Cable. Tam właśnie odwiedzał ją Horsch…

Jechałem szybko. W pamięci odtworzyłem swoje pierwsze spotkanie z Meadgea, następnie przypomniałem sobie naszą rozmowę o Horschu, a potem samo spotkanie z Horschem. Dziwne, że mój ojciec mi nie wspominał o swoim najzdolniejszym uczniu i współpracowniku, chociaż nie mógłbym przysiąc, że z ust ojca nigdy nie padło jego nazwisko.

Teraz dopiero zrozumiałem, że ojciec nie mówił mi o wielu rzeczach.

Więcej nawet — ukrywał przede mną wszystko to, co było w jego pracy najważniejsze. I to najważniejsze splatało się w jakiś tajemniczy sposób z Horschem i porwaną Meadgea. Do czego Horschowi potrzebna była Meadgea? O jakiej to „jedynej właściwej drodze” była mowa podczas jego ostatniej rozmowy z ojcem?

Wszystkie te myśli wciąż jeszcze kłębiły mi się w głowie, kiedy wjeżdżałem do niewielkiego osiedla, które, według drogowskazu widniejącego przy szosie, nazywało się Cable. Miasteczko było zupełnie puste, jakby wszyscy jego mieszkańcy wymarli, długo więc nie mogłem odszukać ani jednej żywej duszy, żeby spytać, gdzie mieści się dom, w którym mieszkali rodzice Meadgei. Zobaczyłem wreszcie jakiegoś staruszka wychodzącego spoza kościółka, zahamowałem gwałtownie i krzyknąłem:

— Dziadku! Gdzie tu jest dom państwa Shauli?

Kilka chwil patrzył na mnie nie rozumiejącymi oczyma, potem gwałtownie zatrząsł głową i odpowiedział:

— Nie, takich nie znam…

— Mają córkę, Meadgeę.

Znowu zaprzeczył ruchem głowy i pośpiesznie się oddalił.

Zaparkowałem wóz przed bramą i wszedłem na niewielki kościelny dziedziniec. Zapadał już zmrok i z okien plebanii płynęło migotliwe pomarańczowe światło. Zapukałem. Otworzył mi niemłody, tęgi ksiądz, który prawdopodobnie tuż przed moim przyjściem sprzątał mieszkanie, gdyż miał podkasaną sutannę.

— Czym mogę panu służyć, młodzieńcze?

— Chciałbym się dowiedzieć, gdzie tutaj w Cable mieści się dom państwa Shauli. Mają oni córkę, dziewczynkę, która ma na imię Meadgea.

— Meadgea? — spytał w zamyśleniu ksiądz z nutką zdziwienia w głosie.

— Tak.

Po krótkim namyśle powiedział wreszcie:

— Wejdźmy lepiej do środka…

Po chwili znaleźliśmy się w malutkim pokoiku, w którym paliła się naftowa lampa.

— A więc interesuje pana dziewczyna, która ma na imię Meadgea? — powtórzył ksiądz, kiedy już usiedliśmy.

— Tak. I jej rodzice.

— Hm. To dziwne. A czy mógłbym wiedzieć, kim pan jest?

— Dalekim jej krewnym — skłamałem.

— To już zupełnie zadziwiające.

— Dlaczego?

— Rzecz w tym, że dziewczynka nie ma rodziców. To znaczy, oczywiście, ma rodziców, ale nikt nie wie, kim oni są. Meadgea jest podrzutkiem.

— Co takiego? — krzyknąłem. — Ale przecież ona mi sama mówiła, że ma ojca i matkę i że jej rodzice niedawno wyjechali do Australii, i że…

— Niestety — przerwał mi ksiądz — rzecz wygląda zupełnie inaczej.

Dziewczynka jest oczywiście przekonana, że państwo Shauli są jej rodzicami. W rzeczywistości przywieźli ją tutaj jako niemowlę dwaj młodzi ludzie i oddali na wychowanie wspomnianemu małżeństwu…

Zdarzyło się to, o ile mnie pamięć nie zawodzi, mniej więcej przed szesnastu laty. Dobrze pamiętam ten dzień, kiedy w osiedlu zaczęto mówić, że państwo Shauli mają dziecko. Poszedłem więc natychmiast do nich, żeby je ochrzcić, ale…

— Co „ale”?

— W mieszkaniu był jakiś mężczyzna, który powiedział, że chrzest nie jest dziewczynce potrzebny. Dla mnie było to bardzo przykrą niespodzianką. Spytałem go wówczas: „Dlaczego?” A on mi odpowiedział… Tak, tak, powiedział: „Chrzest jest potrzebny tym, których stworzył Bóg. A ją stworzył człowiek”. Do dziś nie wiem, o co mu właściwie chodziło.

— Przecież my wszyscy pochodzimy od ludzi — powiedziałem zachrypniętym głosem.

— O właśnie! A człowiek od Boga. Ale dziewczynka nie została ochrzczona.

Staruszek zaczął się rozwodzić nad tym, jaki to grzech nie być ochrzczonym, a ja wciąż czekałem, kiedy wreszcie skończy. Chciałem mu zadać jeszcze kilka innych pytań.

— A czy Meadgea długo mieszkała u państwa Shauli?

— Mniej więcej pół roku temu przyjechał jakiś poważny starszy pan i zabrał ją ze sobą.

— I więcej się tu nie pokazywała?

— Nie.

— A państwo Shauli mieszkają tu jeszcze?

— Nie. Wyjechali do Australii. Podobno za pieniądze, które dostali od tego pana za wychowywanie dziewczynki. „Ślepy zaułek” — pomyślałem. Pozostawało jeszcze jedno pytanie.

— A czy ksiądz nie znał przypadkiem takiego pana, co się nazywa Horsch?

— Niech będzie przeklęte imię jego!

— A więc zna go ksiądz?

— Oczywiście. To on właśnie zabronił ochrzcić dziecko.

— Niech mi ksiądz powie, gdzie on mieszka.

— Niedaleko stąd, w Sundike. To posiadłość w lesie.

W kilka minut później mój wóz trząsł się na rozmokłej drodze do Sundike. Było bardzo ciemno i padał deszcz.