V
Posiadłość Horscha to wielki ponury budynek jednopiętrowy, zbudowany z cegły, ale w starym stylu, ogrodzony na wpół zniszczoną metalową siatką.
Samochód zostawiłem pośród drzew, naprzeciw bramy wjazdowej.
Wszedłem na dziedziniec, przeciąłem ścieżkę, wysadzoną kamiennymi płytami, i znalazłem się u drzwi domu. Wokół panowała martwa cisza, w żadnym oknie nie widać było światła.
Nacisnąłem guzik dzwonka. Potem jeszcze raz i jeszcze, ale zupełnie bez skutku — nikt mi nie odpowiadał.
W domu nikogo nie było — to jasne. Drzwi były zamknięte, więc zacząłem powoli obchodzić cały budynek, obserwując wysokie okna.
Z tyłu domu, nad kuchennym wejściem znajdowała się niewielka weranda z małym owalnym oknem. Wróciłem do samochodu, wziąłem latarkę elektryczną i śrubokręt, a następnie bez żadnych trudności wdrapałem się na werandę. Podważyłem okno śrubokrętem, wyrwałem je z zawiasów i dostałem się do środka.
Trafiłem do biblioteki. W pomieszczeniu unosił się zapach książek, starych papierów i formaliny. Później zauważyłem zresztą, że zapachem formaliny przesiąknięty jest cały dom.
Szczerze mówiąc, nie bardzo sobie zdawałem sprawę, po co właściwie włamałem się do domu Horscha. Nikogo tu nie było i właściwie na dobrą sprawę mogłem zostać oskarżony o wszelkie możliwe przestępstwa. Na wypadek, gdyby nagle zjawił się Horsch, miałem przygotowany szereg wyjaśnień, jedno gorsze od drugiego…
Biblioteka była ogromna. Wypełnione książkami półki sięgały aż do sufitu. W różnych miejscach leżały zwalone na kupę sterty ksiąg, dla których prawdopodobnie nie starczyło miejsca na półkach. Na chybił trafił oświetliłem jedną z takich stert i spostrzegłem, że były to stare roczniki czasopisma „Biofizyka”. Na jednej z półek ustawione były książki z zakresu teorii informacji, a jeszcze niżej — o cybernetyce. Na podłodze poniewierały się stare książki, podręczniki, monografie, zbiory artykułów fizycznych, chemicznych, o teorii liczb, z zakresu topologii. Miało się wrażenie, że gospodarz domu interesował się dosłownie wszystkim.
Z biblioteki wychodziło się do niewielkiego korytarzyka; po jego prawej i lewej stronie znajdowały się dwie sypialnie.
Zszedłem po wąskich i skrzypiących schodach na parter i znalazłem się w malutkim hallu. Stała tu wąska, obita skórą kanapa, lustro w rogu; pierwsze drzwi prowadziły z hallu do kuchni, która znajdowała się naprzeciwko jadalni, drugie wiodły do jadalni, trzecie były zamknięte.
Cofnąłem się kilka kroków do tyłu, rozpędziłem się i z całej siły walnąłem o nie ramieniem. Rozległ się głośny trzask i wpadłem do obszernej sali.
Światło mojej latarki skakało po znajdujących się tu przedmiotach. Bez trudu stwierdziłem, że znajduję się w laboratorium. Ale w jakim!
Wyposażenie tego laboratorium — wirówki, mikroskop elektronowy, urządzenia chromotograficzne — było znacznie lepsze niż to, co mieliśmy u nas w instytucie. Przez kilka minut chodziłem pomiędzy stołami jak we śnie, myśląc o tym, jak wiele wspaniałych doświadczeń można by tu było przeprowadzić. Na stole obok okna odnalazłem miniaturowe działko protonowe, podobne do tego, jakie zamówiłem do swoich doświadczeń genetycznych. Mój przyrząd w porównaniu z tym wydał mi się szkieletem przedpotopowego zwierzęcia.
A oto i biurko: szerokie, długie, przykryte płytą z przezroczystego tworzywa. Leżały pod nią arkusze z notatkami, wzorami i tablicami. W jednym z rogów zauważyłem jakieś zdjęcie i kiedy oświetliłem je dokładniej, o mało nie krzyknąłem ze zdziwienia.
To było zdjęcie mojej matki. Drżącą ręką wyjąłem je spod płyty i długo, dokładnie mu się przyglądałem.
Nie, to nie pomyłka… Piękna, młoda kobieta o lekko skośnych oczach i wspaniałych jasnych włosach patrzyła na mnie z fotografii, uśmiechając się odrobinkę ironicznie. Nie mogłem tego zdjęcia pomylić z żadnym innym, ponieważ na biurku mojego ojca stało takie samo.
Skąd ono się tu wzięło? A może kiedyś, dawno, dwaj ludzie — mój ojciec i Horsch, kochali się w mojej matce? Być może, wybrawszy mego ojca, matka raz na zawsze zniweczyła współpracę pomiędzy nauczycielem i uczniem w dziedzinie genetycznej biofizyki.
Była tu jakaś wielka tajemnica, ale w żaden sposób nie mogłem jej zgłębić.
Zupełnie zapomniałem, gdzie jestem. Usiadłem w fotelu obok biurka, trzymając wciąż jeszcze w ręku fotografię matki, którą bardzo słabo pamiętałem. To dziwne, ale ojciec prawie nigdy nic mi o niej nie mówił.
Na wszystkie moje pytania odpowiadał niezmiennie: „To była bardzo dobra kobieta… Miała na imię Solveigia…”
Od pewnego czasu zaczęło mi się wydawać, że Meadgea jest bardzo podobna do mojej matki. Uporczywie odpędzałem od siebie tę myśl.
Zmęczony, wyczerpany, w pewnym momencie zasnąłem…
VI
Obudziłem się, kiedy już było jasno. Oślepiające promienie słoneczne padały przez szerokie okno prosto na moją twarz. Minęło sporo czasu, zanim zdałem sobie sprawę, gdzie jestem.
Teraz laboratorium promieniowało całą swą wspaniałością. Tak doskonałej pracowni biofizycznej mógłby Horschowi pozazdrościć nawet największy ośrodek badawczy.
Oglądając stanowisko do badań chemicznych, zauważyłem nagle w rogu jakieś dziwne urządzenie ze szkła i niklu, którego zastosowanie było dla mnie z początku niejasne. W środku, na małym porcelanowym stoliczku spoczywało niewielkie, o pojemności najwyżej dwóch litrów, naczynie o owalnym kształcie, do którego ze wszystkich stron doprowadzone były niezliczone szklane i gumowe rurki i kapilary. Wokół centralnego naczynia na ażurowej konstrukcji z nierdzewnej stali ustawione były liczne kolby z matowego i kwarcowego szkła, a pod stolikiem w specjalnych uchwytach tkwiły dwa metalowe cylindry — jeden z tlenem, drugi z dwutlenkiem węgla. Skomplikowana pajęczyna cienkich szklanych rureczek oplatała naczynie i przenikała do jego wnętrza, tworząc jednolitą siatkę do ogrzewania i termostabilizowania przyrządu. Można się było tego domyślić, ponieważ labirynt rurek miał swój początek i koniec w niewielkim metalowym zbiorniku, zaopatrzonym w grzałkę elektryczną i termoregulator. Kilka termometrów sterczało z różnych części przyrządu, a ich odczyty nanoszone były poprzez termoelektryczne czujniki na potencjometr wyjściowy.
Na powierzchni szkła widniały różne napisy: „Karmienie”, „Fermenty”, „Kwas rybonukleinowy”, „Trójfosforan adenoc.”… I wtedy wszystko stało się dla mnie jasne.
Kto choć raz zetknął się z problemem sztucznej hodowli istot żywych w warunkach laboratoryjnych, mógł jedynie marzyć o takim przyrządzie. Do tego właśnie celu został on skonstruowany.
Gdy już zrozumiałem, jakie jest jego przeznaczenie, zabrałem się do studiowania jego schematu. Tak, nie mogło być żadnych wątpliwości. To było to, co uczeni zwykli nazywać reproduktorem biologicznym — złożonym i pomysłowym układem, w najdoskonalszym stopniu imitującym ten układ, który został stworzony przez naturę w istotach żywych. Ten przyrząd zawierał w sobie wszystko, o czym wiedziała nauka w zakresie embriologii i fizjologii wyższych typów zwierząt. Został on zbudowany na zasadzie autoregulacji, w związku z czym wystarczyło prawdopodobnie umieścić w nim substancję odżywczą i w niej — jedną jedyną komórkę żywego organizmu, aby sam rozwój tej komórki posłużył do określenia funkcji harmonicznych wszystkich zespołów urządzenia.
Przyrząd był w idealnym stanie, dokładnie wyczyszczony, jednak dzięki nieznacznym osadom w najcieńszych kapilarach i maleńkim ryskom na powierzchni naczynia domyśliłem się, że był on już używany, i to prawdopodobnie nieraz. Do czego go używano? Jaki organizm był hodowany w tym wspaniałym przyrządzie?