Prawdopodobnie nigdy nie znalazłbym odpowiedzi na to pytanie, gdybym przypadkowo nie zobaczył niewielkiej żelaznej skrzynki, stojącej w kącie pokoju. Z początku myślałem, że to też jest przyrząd — została ona wykonana z nierdzewnej stali — ale kiedy otworzyłem wieko, zobaczyłem, że jest to najzwyklejsza kasetka do przechowywania dokumentów. Machinalnie zajrzałem do środka i spostrzegłem stertę papierów i grubą książkę w zielonej oprawie. Chciałem już zamknąć kasetkę, gdy nagle rzuciła mi się w oczy biała naklejka w prawym górnym rogu księgi, na której dużymi czarnymi literami było napisane: „Solveigia — wariant 5”…
Solveigia? Co to ma znaczyć? Dlaczego Solveigia?
Drżącymi rękami wyjąłem ze skrzynki ową książkę, zupełnie zapomniawszy, że w tym tropieniu tajemnicy przekroczyłem już dawno wszelkie dopuszczalne granice i postępuję jak najzwyklejszy rabuś. Ale przecież S o l v e i g i a!
Otworzyłem książkę i spojrzałem na pierwszą stronę, nic nie rozumiejąc. Przekartkowałem ją, strona po stronie i wszędzie zobaczyłem to samo — szeregi cyfr. Cyfry były napisane w dwóch rzędach; w górnym powtarzały się tylko dwie: 0 i 1, w dolnym natomiast różne kombinacje czterech innych cyfr: 2, 3, 4 i 5. Wyglądało to mniej więcej tak: i 0 1 00 111 01 0001 0 11 10…
4 4 2 34 224 52 5433 4 22 43… „To szyfr, szyfr genetyczny!” — zaświtała mi nagle myśl. „1” i „0” — to łańcuchy: sacharydowy i fosforanowy. „2’.’, „3”, „4” i „5” — to pochodne azotanowe: guanina, adenina, cytozyna i tymina.
Pięćdziesiąt stron książki zapisane było samymi tylko cyframi. W jednym miejscu dostrzegłem grupę cyfr, zakreśloną czerwonym ołówkiem.
Nad nią napis: „Długowieczność?”…
Znak zapytania powtarzał się kilkakrotnie i podkreślony był grubą kreską. „Długowieczność” — to przecież śmierć… Co oznaczały te cyfry?
Czyj szyfr został zanotowany w księdze?
Nie znajdując w szeregach cyfr odpowiedzi na te pytania, odłożyłem książkę na bok i ponownie otworzyłem kasetkę. Oprócz papierów, zapisanych dokładnie takimi samymi rzędami cyfr, zobaczyłem niewielkie pudełeczko ze sztucznego tworzywa, którego długo nie mogłem otworzyć.
Właściwie nie powinienem był tego robić, ale po znalezieniu notatek z szyfrem genetycznym nie bardzo już wiedziałem, co się ze mną dzieje.
Byłem strasznie podniecony, czułem, że jestem o krok od wykrycia jakiejś potwornej tajemnicy… Pudełko pełne było fotografii.
Pierwsza z nich przedstawiała jedną jedyną komórkę. Następna — komórkę podzieloną na dwie. Potem — dalszy etap podziału. Dalej rozpoczynało się już różnicowanie. Oto komórki utworzyły kłębek. Kłębek rozrasta się. Oto — duży zarodek… Nie przypatrywałem się specjalnie żadnemu zdjęciu. Ręce mi drżały, nerwowo przerzucałem jeden po drugim małe kartoniki o błyszczącej powierzchni, aż natrafiłem na fotografię…
dziecka, z początku zupełnie malutkiego, potem już większego, oto się uśmiecha, ma szeroko otwarte oczka, oto już trochę podrosło, ma teraz na sobie koszulkę.
Nagle zatrzymałem się, czując, że nie jestem w stanie dłużej po kolei przerzucać fotografii. Ścisnąłem zęby, sięgnąłem na samo dno pudełka i wyciągnąłem ostatnią. Uwidoczniona była na niej… trumna. Trumna obsypana kwiatami, a nad jej krawędzią zarys głowy martwej kobiety.
Wówczas wyjąłem poprzednią fotografię i wrzasnąłem potwornym, nieludzkim głosem.
To było straszne, niemożliwe, nieprawdopodobne. To było zdjęcie mojej matki…
Nie pamiętam, w jaki sposób wydostałem się z posiadłości Horscha, jak wyjechałem z Cable, jak pędziłem z powrotem do domu. Zapomniałem o wszystkim — o sobie, o Horschu, o Meadgei. Widziałem tylko jedno — widziałem, dobrą, najukochańszą, lekko uśmiechniętą twarz swojej matki.
Przyjechałem do domu i rzuciłem się na łóżko. W głowie wszystko mi się poplątało, migały mi jakieś cyfry, kolby, fotografie. Chwilami traciłem świadomość, a kiedy to mijało, stwierdzałem, że leżę w łóżku, a nade mną pochylone były głowy jakichś ludzi: gospodyni, profesora Birghoffa, kolegów z instytutu, lekarzy w białych kitlach…
Przypominam sobie jak przez mgłę, że udało mi się wyrwać z czyichś rąk i popędziłem gdzieś przed siebie, zdaje się, do gabinetu ojca, i tam rwałem papiery, następnie fotografie, rwałem na drobne kawałki, dopóki mnie nie schwycono i siłą nie zapakowano z powrotem do łóżka.
Ten atak szału trwał kilka dni. Następnie ogarnęła mnie zupełna, absolutna apatia — leżałem godzinami z oczyma utkwionymi w jeden punkt na suficie. Wszystko było szare, bezbarwne, nijakie. Czułem w sobie zupełną pustkę, byłem otępiały i zdruzgotany…
VII
Wkrótce po tym wypadku odwiedzili mnie moi koledzy z instytutu — Klemper i Gust. Weszli do sypialni hałaśliwie, z tym krzykliwym humorem, sztuczną wesołością i sztucznym optymizmem, z jakim na ogół odwiedza się ciężko chorych.
— Ale napędziłeś nam strachu, Alb — powiedział głośno Klemper, potrząsając moją ręką. — Myśleliśmy już, że nigdy nie wyzdrowiejesz i że trzeba cię przekazać profesorowi Kusano jako obiekt doświadczalny.
Profesor Kusano jest kierownikiem laboratorium biochemii wyższych funkcji nerwowych. Ostatnio zajmował się on badaniem procesów fizyko-
chemicznych zachodzących w mózgu człowieka, dotkniętego rozstrojem psychicznym.
— Kiedy badał ciebie, doszedł do wniosku, że gdzieś w głębi twego organizmu wyłamała się spod kontroli cała fabryka maskaliny. Miałeś prawdziwy atak schizofreniczny o dużym nasileniu.
— Posłuchajcie, przyjaciele — zacząłem. — Czy nigdy nie zastanawialiście się nad tym, że takie wywracanie człowieka dnem do góry, tak jak to robicie wy albo doktor Kusano, albo jeszcze jakiś inny biochemik lub fizyk — jest rzeczą podłą?
Spojrzeli na siebie, nic nie rozumiejąc. Nie czekałem na odpowiedź i ciągnąłem dalej:
— Kiedy człowiek jest młody, zdrowy, pełen sił i energii, może sobie od czasu do czasu pozwolić na rozkosz kokietowania śmierci, żartując z powodu nieuniknionego spotkania z nią. Ale tylko w wyjątkowych wypadkach rzeczywisty kontakt człowieka ze śmiercią, tym ostatnim etapem istnienia, stanowi godne uwagi widowisko.
— Alb, jeżeli nie jesteś jeszcze zupełnie zdrów…
— Nie, nie, kochani, jestem zupełnie zdrów i to, co teraz mówię, jest wynikiem moich długich medytacji.
— Wobec tego wyjaśnij nam dokładnie, co masz na myśli. Czy przypadkiem nie siebie? Możemy ci śmiało powiedzieć, że nie zagraża ci żadne niebezpieczeństwo. Miałeś po prostu zwykły szok nerwowy, pełny zanik funkcji hamujących, to, co psychiatrzy nazywają wegetatywną psychozą reakcji. Doktor Kusano zademonstrował nam podczas wykładu na uniwersytecie chemiczną morfologię twej krwi, podkreślając, że podobnym wypadkom towarzyszy zawsze gwałtowny wzrost stężenia adrenaliny i jej pochodnych. Dlatego też wspominaliśmy ci o maskalinie.
Wiesz przecież dobrze…
Dlatego właśnie, że ja wiedziałem, dlatego że oni wiedzieli, dlatego że wiedziało jeszcze kilkadziesiąt innych osób z uniwersytetu, czułem się wstrętnie, jak człowiek, którego wyprowadzono nago przed tłum ciekawskich. Przerwałem im ruchem ręki. Zamilkliśmy na chwilę, szukając innego tematu do rozmowy. Wreszcie Klemper, jak zawsze z gburowatym cynizmem, oświadczył:
— Póki tutaj gniłeś, udało nam się rozszyfrować molekularną strukturę chromosomów X i Y.