Выбрать главу

Sala kończyła się niewielką alkową. Prowadziły do niej wąskie kamienne schodki. Alkowa była pusta i zalana jaskrawym dziennym światłem, które przenikało tu z góry. Wyszedłszy z mrocznej sali, musiałem przymrużyć oczy.

A kiedy je otworzyłem, zobaczyłem portret. Zwyczajny portret naturalnej wielkości człowieka na tle morskiego krajobrazu. W innej chwili, w innej sytuacji, nie wywarłby pewnie na mnie specjalnego wrażenia. Ale wtedy, po zwiedzeniu, podziemnego muzeum, podniecony atmosferą jakiegoś tajemniczego oczekiwania doznałem oszołomienia.

Zastygłem w miejscu nie mogąc spuścić wzroku z twarzy męskiej, pięknej i smutnej.

Artysta przedstawił człowieka nad brzegiem oceanu. Zielonkawe fale biły w skalisty brzeg i rozbryzgiwały się na strzępy białej piany. Człowiek stał na występie skalnym, wśród ciemnych obrośniętych wodorostami głazów, oparty plecami o pionową grań urwiska. Jedną ręką przyciskał do piersi poły szerokiego purpurowego płaszcza, drugą, smukłą i silną, wyciągnął przed siebie obejmując nią występ skały, niby koło sterowe okrętu. Wiatr rozwiewał mu długie siwe włosy spięte na czole złotą klamrą. Twarz jego była gładka, blada, ale spokojna. Tylko głębokie fałdy w kątach ust świadczyły o latach ciężkich przeżyć. Szeroko otwarte oczy wpatrywały się w ocean. Był w nich ból, było pytanie, była olbrzymia wiedza.

— Napatrzyłeś się? — dobiegł mnie nagle głuchy, jakby spod ziemi, idący głos.

Drgnąłem i odwróciłem się.

U dołu, na schodkach wiodących do alkowy stał staruszek-dozorca.

— Kto to jest? — zapytałem cicho, wskazując na portret.

Staruszek uśmiechnął się.

— Urodził się dwanaście tysięcy lat temu. Udało mu się przeżyć swoją ojczyznę.

— Aha, więc to nie portret.

— Portret. Malowany w kilka dni po jego śmierci. Z pamięci. Ale podobny… Tak podobny — z zapadłej piersi staruszka wyrwało się coś jak westchnienie. — Jacques był utalentowanym artystą.

— Jacques? Kto to taki…?

— Jacques Marian Duval, mój przyjaciel. Przyjechaliśmy tu razem przeszło siedemdziesięt lat temu.

— Przepraszam, a pan… kim pan jest?

— Nazywam się Antonio Salvator di Riveira. Mam wątpliwy zaszczyt tytułować się uczonym kustoszem tego jarmarcznego bałaganu, który widziałeś na górze.

Zagryzłem wargi. Starzec wpatrywał się we mnie uważnie, zmrużywszy sine, załzawione oczy.

— Co cię jeszcze interesuje?

Wskazałem na wnętrze mrocznej sali.

— Skąd to wszystko?

— Chodź no tutaj — rzekł starzec zamiast odpowiedzi.

Jeszcze raz spojrzałem na portret i po kamiennych schodach zszedłem do sali.

— Ktoś ty? — zapytał, kiedy stałem obok niego.

Przedstawiłem się.

Staruszek otarł suchą ręką żółte, woskowe czoło.

— Przypominam sobie — mruknął patrząc na mnie. — Czytałem twoją artykuły o Atlantyku. Same bzdury. Nie przerywaj. Bzdury. Pod jednym względem masz tylko rację. Dno opada. Wciąż opada. Jego ojczyzna — wskazał na portret — idzie coraz głębiej.

— Nie rozumiem. On… kim on jest?

— Poczekaj… Jego rodacy obrabiali te kamienie. Widziałeś rękę dziewczynki? Doskonalszej ręki nie wyrzeźbił żaden ziemski artysta, odkąd istnieje ludzkość. A ornamenty? Widziałeś gdzie takie…?

— Nie — przyznałem.

— No pewnie. W sztuce nikt im jeszcze nie dorównał.

— Pan to wszystko wydobył z dna oceanu.

Staruszek uśmiechnął się pogardliwie.

— Ocean tyle oddał. Jeśli ktoś opuści się na dno… — Zamilkł, nie kończąc zdania, i odwrócił się.

— To znajdzie Atlantydę — podpowiedziałem.

— Po co szukać? — nerwowo zamachał chudymi, kościstymi ramionami. — Już ją dawno znaleziono. Jest tu dookoła. Jesteśmy w centrum prowincji południowo-wschodniej. Dwadzieścia mil na północ leży Wielki Port Wschodni. Stąd okręty ich wypływały ku brzegom Afryki i na Morze Śródziemne. Na zboczach tej góry, która zmieniała się w wyspę, mieściło się wielkie obserwatorium. Mówił tak, jak gdyby wszystko to był widział na własne oczy.

— Skąd pan wie? — nie wytrzymałem.

Nie zdenerwował się. Popatrzył na mnie uważnie, potem podjął cicho, jak gdyby rozmawiał sam z sobą.

— Jestem bardzo stary, to już moje ostatnie miesiące, jeśli nie dni. Całe życie poświęciłem jednej idei, chciałem oddać ludziom utracone przez nich ogniwo wielkiego łańcucha ich historii. Kpili ze mnie; durnie — bo byli durniami, mądrzy — bo mieli rozum, więc bali się i zazdrościli. Ale przysięgłem mu, że się nie poddam — staruszek wskazał na alkowę — i starałem się dotrzymać przysięgi.

Zamilkł na chwilę, a potem ciągnął:

— Zgromadziłem tu wszystko, co się dało zebrać przez marne siedemdziesiąt lat ludzkiego życia. O każdym z tych kamieni można napisać księgę. Teraz nie mam już ani sił, ani pieniędzy. W ojczyźnie uznano mnie za przestępcę, który ukradł i roztrwonił majątek całej rodziny. Swojej rodziny. Rozumiesz… Te kamienie pochłonęły wszystko.

I gdybym miał jeszcze więcej… — machnął ręką.

— Ale dlaczego nie napisał pan o tym?

— Po pierwsze dlatego, że byłem młody i głupi. Chciałem dowiedzieć się więcej i od razu oszołomić świat swoimi odkryciami. Potem, kiedy zmądrzałem, wiedziałem już tyle, że nikt mi nie uwierzył. Niejednemu było to na rękę. Wielu chciało zajmować się historią jego ojczyzny — znowu wskazał w stronę alkowy — a dowody miałem tylko ja. Wiesz, co zrobiono z moim pierwszym rękopisem? Był to traktat naukowy, a wydano go jako powieść fantastyczną. Omal nie zwariowałem.

Wystąpiłem do sądu, uznano mnie za niespełna rozumu. Musiałem przez wiele lat cicho siedzieć, żeby nie dostać się do domu wariatów. Drugiej książki nikt nie chciał wydać. W Londynie i w Nowym Jorku pamiętano o moim „szaleństwie”. Kiedy wreszcie postanowiłem sam wydać książkę, nie miałem już pieniędzy na druk.

— Jak to, więc w całym świecie nie znalazł się nikt?…

— Nie przerywaj… Twój kraj też by nie chciał mieć do czynienia z wariatem. Żądano ode mnie dowodów autentyczności wszystkiego, co tu jest. Był to wielki skandal. Do gardła skoczę temu, kto nie wierzy, ale nie zniżę się do udowadniania, żem nie łgarz.

— Jakie dowody? Czy te pomniki nie mówią same za siebie? Nie jestem specjalistą, ale…

Starzec roześmiał się przejmująco.

— Oczywiście — zawołał, wycierając brudną chustką załzawione oczy — jak najoczywiściej. Ale ci, co to widzą, żądają, u diabła, dowodów.

Wiedzą, że stary di Riveira po śmierci Jacques’a Duvala przez całe życie pracował sam. Świadków nie ma. Mógł podrobić dokumenty, książki muzealne. Mógł sam, własnoręcznie wyrzeźbić wszystkie te kolumny, ornamenty, łuki, ślady skałotoczy, rękę dziewczynki… Cha! cha! cha!..

Jego ostry, przenikliwy śmiech długo rozlegał się echem w tej dziwnej sali. Starzec już zamilkł i znów ocierał oczy zatłuszczoną chustką, a śmiech wciąż jeszcze brzmiał gdzieś daleko za dwuszeregiem kamiennych kolumn.

Znów poczułem się głupio i pomyślałem, że jednak ludzie, co go mieli za wariata, nie byli tak dalecy od prawdy.

— Nie — rzekł — jakby znów czytając w moich myślach. — Nie, nie!

… Wszystko to jest znacznie bardziej skomplikowane, niż sądzisz… Ale dość. Ruszaj! Czas zamykać muzeum.