Pierwszy raz w życiu widziałem coś podobnego.
Tak blisko przepłynęła koło werandy, że sądziłem, iż się o nią rozbije, ale potoczyła się ku budynkom elektrowni. Śledziłem ją, co było bardzo łatwe, ponieważ w tym czasie zmieniła kolor i zrobiła się jaskrawożółta jak żelazo wyjęte z formy. Uderzyła o dach budynku reaktora, odbiła się impetem, uderzyła jeszcze raz, i nie to, żeby pękła albo wybuchła, ale jakoś tak wsiąkła w dach.
Zląkłem się, że od razu wybuchnie pożar, więc wybiegłem na ganek i okrążyłem dom, żeby zobaczyć, czy coś nie zagraża elektrowni. Jednakże na dachu głównego budynku, który doskonale widziałem z ogrodu, nie dało się zauważyć najmniejszych oznak pożaru. Wszędzie panowała cisza.
Ukośne strugi deszczu nadal cięły trawę i drzewa. Po pół minucie stania pod ścianą domu i solidnym zmoknięciu wróciłem do gabinetu.
Było już późno. Położyłem się spać i następnego ranka zaczęły się sprawy, o których właśnie będę opowiadał.
Obudziłem się koło ósmej i zdziwiłem się, że tak długo spałem.
Zazwyczaj wstajemy o szóstej. Burza skończyła się w nocy. Widziałem przez okno kawałek błękitnego nieba i gałązkę lipy rosnącej w ogrodzie spod samym domem. Patrząc na nią ucieszyłem się, że dzień jest bez wiatru. Liście były zupełnie nieruchome.
Wkrótce poczułem coś niezwykłego w całej atmosferze pokoju. Przede wszystkim do moich uszu nieustannie dobiegały jakieś dziwne szmery. Jak gdyby ktoś w pobliżu przedkładał z miejsca na miejsce wielkie płachty papieru.
Był to nierównomierny szelest, który czasami przycichał, a później znowu przybierał na sile.
Naraz uświadomiłem sobie, że nie słyszę normalnego wyraźnego cykania, jakie powinno było dochodzić z wielkiego antycznego zegara, który dostałem po dziadku. Zegar ten nie stanął ani razu za mojej pamięci i myśl, że mógł się zepsuć, była dla mnie szczególnie przykra.
Wyskoczyłem z łóżka i tak jak byłem w piżamie, podszedłem do okna, które w sypialni nie wychodzi na ogród, tylko na Zatokę.
Odsunąwszy story, rzuciłem okiem na brzeg i asfaltową szosę, odwróciłem się i podszedłem do zegara. Po tym krótkim spojrzeniu przez okno został we mnie jakiś niepokojący osad. Fala zalewająca piasek, dwaj przechodnie na skraju szosy, motocykl pędzący po asfalcie — wszystko to było takie jak zazwyczaj, i jednocześnie jakieś dziwne. Otworzyłem drzwiczki zegara, żeby zobaczyć, co się z nim dzieje — był to staroświecki werk szwajcarskiego pochodzenia, w rzeźbionej dębowej szafce.
Otworzyłem drzwiczki… i osłupiałem.
Proszę sobie wyobrazić, co zobaczyłem. Wahadło osadzone na długim i grubym pręcie mosiężnym n i e z w i s a ł o pionowo. Odchylone było niemal poziomo w lewo, czyli znajdowało się w punkcie najbardziej odległym od równowagi!
Pamiętam, że w dzieciństwie, jako dwunastoletni chłopak, często marzyłem o tym, żeby dokonać jakiegoś cudu. Na przykład, podskoczyć i nie opaść od razu na ziemię, ale zawisnąć w powietrzu. Albo podnieść kamyk, podrzucić go tak, żeby nie upadł, tylko zatrzymał się w powietrzu.
Skakałem więc dziesiątki razy, ale natychmiast upadałem na ziemię w całkowitej zgodzie z prawem grawitacji. Jednak te niepowodzenia nie obdzierały mnie z moich marzeń. Wyobrażałem sobie, że nie dziś, to jutro raptem zdołam się uwolnić od krępującej mnie siły przyciągania i wówczas… Wówczas fantazja rozwijała się zgoła niepowstrzymanie.
Szybowałem nad ziemią, przelatywałem granice, pomagałem powstańcom arabskim w szturmach na francuskie karabiny maszynowe, uwalniałem z ciemnicy więźniów kapitalizmu i w ogóle zmieniałem świat od podstaw.
Każdy z nas w dzieciństwie marzył o jakichś cudownych skrzydłach, o czapce niewidce…
I oto ujrzałem, jak mój chłopięcy cud stał się rzeczywistością. Wahadło naszego zegara uwolnione było od siły przyciągania. Masa ziemska przestała na nie działać. Unosiło się w powietrzu.
Nie wiem, jak by się zachował ktoś inny na moim miejscu. Co do mnie, byłem zupełnie oszołomiony, zgnębiony i przez jakie pół minuty gapiłem się na wahadło. Później potrząsnąłem głową i przetarłem oczy.
Zegar stał, jednakże wahadło przybrało skrajnie lewą pozycję. Było to nieprawdopodobne, ale prawdziwe.
Mimochodem spojrzałem przez okno i to, co przez nie ujrzałem, przyprawiło mnie o dreszcze.
W czasie gdy patrzyłem na wahadło, widok nie zmienił się ani na jotę.
Wciąż ta sama fala toczyła się na brzeg — zapamiętałem ją po kipiącym, zawiniętym ku dołowi grzebieniu — dwoje pieszych na drodze znajdowało się w tej samej pozycji, w jakiej ich pozostawiło wówczas moje przelotne spojrzenie. Również motocyklista pozostawał w tym samym miejscu.
Pamiętam, że najbardziej zdumiał mnie motocykl. Był to „Iż-49” i ciągnął z szybkością ponad pięćdziesiąt na godzinę — orientowałem się po sinawym dymku z rury wydechowej, snującym się na dość dużą odległość od tłumika. Motocykl pędził i stał równocześnie. Stał i nie przechylał się ani trochę, znowuż w absolutnej niezgodzie z prawami równowagi.
Doszedłem do wniosku, że śpię i wszystko to śni mi się po prostu. Jak to zwykło się czynić w powieściach, uszczypnąłem się w lewą rękę i krzyknąłem z bólu. Nie, to nie był sen.
— Zabawne — powiedziałem do siebie, chociaż dla mnie wcale to nie było zabawne, ale raczej straszne.
Raz jeszcze zlustrowałem pokój i wyjrzałem przez okno.
— Jestem inżynier Korostylew — powiedziałem na głos. — Wasilij Pietrowicz, lat trzydzieści pięć, a dzisiaj mamy niedzielę, dwudziestego piątego czerwca.
Nie, ja nie mogłem zwariować. Byłem przy zdrowych zmysłach.
Z sercem zamierającym ze strachu wyszedłem z pokoju, przekręciłem klucz w sionce i pchnąłem drzwi prowadzące do ogrodu. Nie poddały się naciskowi. Wówczas pchnąłem silniej i nacisnąłem ramieniem.
Rozległ się trzask i drzwi wyrwane z zawiasów upadły na werandę.
Popatrzyłem na nie w osłupieniu. One również zachowywały się inaczej niż dotychczas.
Co do trzasku, był to pierwszy normalny dźwięk, jaki owego ranka dobiegł do moich uszu. Uświadomiłem sobie, że gdy znajdowałem się w pokoju, przez cały czas otaczało mnie dziwne milczenie, przerywane tylko szmerami.
Nie znajdując żadnego wytłumaczenia na to, co się stało z drzwiami, poszedłem ścieżką w kierunku niewysokiego parkanu, dzielącego nasz ogród od szosy. I tu znowu zaczęło się coś dziwnego. Gdy już byłem przy furtce, poczułem, że trudno będzie mi się zatrzymać. Miałem wrażenie, jak gdyby niosła mnie naprzód siła bezwładności, jaką odczuwa się na przykład zbiegając ze stromych schodów. Z trudem „zahamowałem” przy parkanie i wyszedłem na ulicę.
Spokój panował w domkach naszego osiedla. Za parkanami suszyły się pieluszki. Z olbrzymiej królewskiej topoli, rosnącej przy domu Mochowa, płynął mocny i świeży zapach. Poranne słońce świeciło jaskrawo na czystym po burzy niebie.
Sądząc z pochylenia trawy i z tego, jak uginały się gałęzie topoli, można było przypuścić, że wieje dość silny wiatr. Ale ja go nie czułem. Było mi gorąco.
Po chwili czekania przy furtce podszedłem do motocyklisty.
Pamiętam, że gdy się do niego zbliżałem, słyszałem wybuchy silnika.
Ale nie takie jak zazwyczaj, tylko w o wiele niższej tonacji. Coś jak gdyby oddalone grzmoty. Ale jak tylko się zatrzymałem, dźwięki te się zmieniły na powrót w taki sam szmer, jaki mnie niepokoił, gdy się jeszcze znajdowałem w domu.
Motocyklista — opalony chłopak o wydatnych kościach policzkowych — siedział na siodełku, lekko nachylony do przodu i zapatrzony przed siebie z typowym dla kierowców skupieniem. Nie zauważył mnie.