Wyglądał zupełnie normalnie, jeżeli nie brać pod uwagę tego, że się wcale nie ruszał. Dotknąłem silnika i cofnąłem rękę: był gorący. Później zrobiłem jeszcze większe głupstwo — usiłowałem strącić motocyklistę.
Nie wiem, dlaczego mi to strzeliło do głowy — widocznie uważałem, że skoro się nie porusza, to powinien upaść, a nie stać wbrew wszelkim prawom fizyki. Wparłem się oburącz w tylne siodełko i nacisnąłem niezbyt mocno. Na szczęście nic z tego nie wyszło. Jakaś siła ciągle utrzymywała motocykl w tej samej pozycji.
Zresztą specjalnie się o to nie starałem. Byłem zbyt przygnębiony i wytrącony z równowagi.
Upłynęło kilka minut, zanim spostrzegłem, że motocykl się jednakże się porusza, chociaż bardzo powoli. Zobaczyłem v to patrząc na tylne koło.
Do opony przylgnął kawałek smoły, a do niego z kolei przylepiła się zapałka. Gdy się kręciłem wokół motocykla, zapałka powoli przesunęła się z góry na dół.
Przykucnąłem i zacząłem oglądać koło. Stoi mi w tej chwili przed oczyma. Zielona obręcz, okryta gęstym kurzem, nieco zardzewiałe szprychy, stara popękana opona.
Długo wpatrywałem się w to koło, jak gdyby w nim znajdowało się rozwiązanie tych wszystkich zagadkowych przemian, jakie zaszły w świecie.
Później wstałem i zacząłem oglądać kierowcę. Obszedłem motocykl i stanąłem o jakie pół metra przed nim. Chłopak mnie nie widział.
Nachyliłem się nad nim i zawołałem mu do ucha:
— Halo, słyszy mnie pan?
Nie słyszał.
Machnąłem mu ręką przed samymi oczyma. To również nie wywarło na nim najmniejszego wrażenia. Po prostu nie istniałem dla niego.
Przednie koło doszło nareszcie do mnie — poruszało się z szybkością nie większą niż centymetr na sekundę — i oparło się o moje kolano. Z początku słabo, później coraz silniej napierało na mnie, aż musiałem się cofnąć.
Zupełnie oszołomiony, powlokłem się ku dwojgu pieszym.
Stwierdziłem, że jak tylko zaczynam się ruszać, z miejsca zrywa się gwałtowny wiatr, który natychmiast ustaje w momencie, gdy się zatrzymuję. Zapewne działo się to i wcześniej, ale nie zwróciłem na to uwagi.
Przechodnie — młoda brunetka i starszawy jegomość z plecakiem — stali o jakieś pięćdziesiąt metrów od motocykla. Zresztą oni też niezupełnie stali, szli, a raczej posuwali się strasznie powoli.
Zużywali dwie albo trzy minuty na zrobienie jednego kroku. Pozostająca z tyłu noga nieskończenie pomału oddzielała się od asfaltu i zaczynała się przenosić ku przodowi. Nieskończenie pomału przenosiło się ciało i środek ciężkości przemieszczał się na drugą nogę. Podczas gdy dokonywali tego kroku, mogłem ich obejść dookoła osiem albo dziesięć razy.
Najprawdopodobniej był to ojciec z dorosłą córką. Wydawało mi się, że ich znam — mieszkali w samotnym domku o pięć kilometrów od osiedla i przychodzili do nas po prowiant.
Oni również nie wyglądali na zaniepokojonych. Gdy znajdowałem się przy nich, kobieta odwróciła głowę i zaczęła patrzeć w kierunku mężczyzny.
Pamiętam, że kilkakrotnie obchodziłem ich dookoła, próbowałem do nich zagadać i nawet dotykałem ręki mężczyzny.
W pewnej chwili usiadłem w rowie bardzo blisko kobiety i przesiedziałem tak pięć albo dziesięć minut. Odniosłem wrażenie, że nareszcie mnie zauważyła. W każdym razie zaczęła niebywale powoli zwracać głowę ku miejscu, w którym siedziałem, i później, gdy już wstałem i odszedłem, głowa jej pozostawała jeszcze długo zwrócona w tym kierunku. Spoglądała na miejsce, w którym mnie już nie było, a później twarz jej zaczęła przybierać wyraz lekkiego zdziwienia. Brwi podniosły się z lekka i oczy jej nieco się zaokrągliły.
Była przystojna, ale niestety przypominała manekin w sklepie gotowych ubrań. Zwłaszcza z powodu tego zdziwionego spojrzenia.
Później powoli poszedłem na plażę, ściskając skronie rękoma.
Zapytywałem samego siebie, co by to mogło znaczyć. Może to jakaś nowa bomba wybuchła w okolicy letniska? Może nasza planeta przeleciała przez jakieś zagęszczenie materii kosmicznej, które zatrzymało lub spowolniło wszystko na ziemi? Ale dlaczego ja pozostałem taki sam jak poprzednio? Może mam gorączkę albo po prostu śnię?
Jednakże rozumowałem całkiem logicznie i w żadnym razie nie spałem.
Bolał mnie palec, oparzony o silnik motocykla, i już zdążył się na nim uformować pęcherzyk surowicy. W ogóle wszystko dookoła było zbyt rzeczywiste, żeby mogło się śnić.
W stanie snu czy też majaczenia — w efemerycznym świecie „na niby” zgoła nie wszystko bywa dostępne dla człowieka. Czasem nie może uciec przed pościgiem, czasem, na odwrót, nie jest w stanie doścignąć uciekającego. Zawsze istnieją jakieś ograniczenia. A tutaj wszystko było proste i naturalne. Stałem na brzegu zatoki, za plecami miałem nasz dom — gdybym zechciał, mogłem się obejrzeć za siebie, by go zobaczyć.
Mogłem usięść i wstać, wyciągnąć rękę albo ją opuścić. Nikt mnie nie gonił i ja też nikogo nie ścigałem.
Niemniej jednak byłem jedynym poruszającym się człowiekiem w zatrzymanym, skamieniałym świecie. Jak gdybym trafił na ekran filmu wyświetlanego w niesamowicie zwolnionym tempie.
Zbliżyłem się do wody i z rozmachem uderzyłem nogą w nieruchomą falę. Nie był to najmądrzejszy odruch w mojej sytuacji. Przecież miałem na sobie ranne pantofle. Odniosłem wrażenie, że uderzyłem o płytę kamienną. Jęknąłem, podskoczyłem i zatańczyłem na jednej nodze łapiąc się za palce drugiej.
Woda również nie była taka jak dotychczas.
Nie pamiętam dokładnie, co później wyrabiałem. Zdaje się, że miotałem się po brzegu, wykrzykując jakieś bezsensowne słowa, domagające się, żeby „to” ustało, żeby wszystko wróciło do normy. Chyba były to dla mnie najtrudniejsze chwile i w czasie owego napadu rozpaczy rzeczywiście byłem bliski obłędu.
Później siły mnie opuściły i ległem zmęczony na piasku tuż nad samą wodą. Najbliższa fala nieskończenie powoli szła ku mnie. Patrzałem na nią tępym wzrokiem, siedząc bez ruchu na mokrym piasku. Niebywale powoli, niby roztopione szkło potoczyła się do mnie — strach mnie ogarnął, gdy patrzyłem na jej przybliżanie — ogarnęła stopy, kolana i biodra. Przeszło jakieś dziesięć minut, nim biodra moje znalazły się w wodzie, napięcie wzmogło się do ostateczności i omal nie krzyknąłem.
Ale wszystko się zakończyło pomyślnie. Fala po jakichś pięciu minutach, a ją siedziałem na miejscu w mokrej piżamie.
Później poczułem, że wszystkie te cuda po prostu mi się znudziły i uprzykrzyły. To, co się stało, było całkowicie niewytłumaczalne dla mnie w danej chwili — i dla tego zgoła nie do wytrzymania.
Wstałem i powlokłem się do domu. Bardzo chciałem się ukryć przed wzrokiem nieruchomych ludzi z osiedla. Żywiłem skrytą nadzieję, że jeżeli zasnę, to po pewnym czasie znów się obudzę w ruchomym i normalnym świecie.
— Ale wybaczy pan — przerwałem inżynierowi — kiedy to wszystko się działo?
— W tym roku, dwudziestego piątego czerwca.
— A więc to wszystko wydawało się panu?
— Nie. To było w rzeczywistości.
— Ale przecież ja także sobie przypominam dzień dwudziestego piątego czerwca — wzruszyłem ramionami z niedowierzaniem. — I nie tylko ja, pamięta go wiele innych osób. Może to się ograniczyło do pańskiego osiedla. Ale i wówczas coś podobnego nie przeszłoby bez echa. Wszędzie by o tym mówiono. I gazety pisałyby o tym.