Выбрать главу

Inżynier pokręcił głową przecząco:

— Tylko ja jeden mogłem to zauważyć. Ale niech pan słucha dalej.

INŻYNIER SPOTYKA NIEZNAJOMEGO

W naszym ogrodzie, jak się idzie w kierunku domu, po lewej strome furtki rośnie kilka gęstych krzaków jaśminu. W tym jaśminie ukryta jest potężna psia buda. Jeden z moich, przyjaciół, wyjeżdżając na delegację, zostawił nam na lato niemieckiego owczarka. Dla tego owczarka zbiliśmy budę z desek, a później znajomy nasz po powrocie zabrał swojego psa i buda opustoszała.

Wiosną i latem synowie moi wykorzystują ją do zabawy w Indian.

Teraz zaś, idąc ścieżką do domu, zobaczyłem raptem, że z budy sterczą czyjeś nogi w wielkich buciorach, zdeptanych I utytłanych w mokrej ziemi.

Jak wszyscy posiadacze domków, nie lubię gdy nieznajomi bez pytania wchodzą do naszego ogrodu. Poza tym zaskoczyła mnie dziwna poza owego człowieka i zapytywałem siebie, co on może robić w tej budzie.

Zdążyłem już bowiem zapomnieć o wszystkich nieprawdopodobnych przygodach owego dnia.

Zbliżyłem się do krzaków i zacząłem patrzeć na owe nogi.

I oto nagle usłyszałem ludzki głos. Po raz pierwszy w ciągu tego całego ranka, w dziwnym ani na chwilę nie ucichającym szeleście zabrzmiały autentyczne ludzkie słowa:

— Zostawcie… Zostawcie… — bełkotał nieznajomy.

Później dobiegło mnie kilka przekleństw i znów to samo:

— Zostawcie…

— Słuchaj pan — powiedziałem — proszę wyjść! Niech pan wyjdzie natychmiast! Nogi zadrgały i nieznajomy ucichł. Przykucnąłem, pociągnąłem go za but i powiedziałem:

— No, niech pan szybciej wyłazi. Pan jeszcze nie wie, co się stało.

Nieznajomy kopnął mnie i zaklął.

Płonąc niecierpliwością, chwyciłem go oburącz za nogę, wytężyłem wszystkie siły i wyciągnąłem mężczyznę z budy.

Przez pewien czas patrzyliśmy na siebie ze zdumieniem. On — leżąc na wznak, ja — siedząc przy nim w kucki.

Był to krępy, dobrze zbudowany młodzian dwudziestopięcio- albo dwudziestosiedmioletni o bladej, niezdrowej cerze. Miał zadarty nos i szare maleńkie, wystraszone oczki.

Patrząc na jego potężne bary zdziwiłem się, że tak łatwo udało mi się wyciągnąć go z budy. Chyba dlatego, że nie miał się o co zaczepić.

— Słuchaj pan — powiedziałem wreszcie — coś się stało z naszą Ziemią. Rozumie pan?

Podniósł się, usiadł na trawie i bojaźliwie wyjrzał przez rzadkie sztachety na szosę. Z naszego ogrodu widać było nieruchomego mężczyznę i kobietę na drodze.

— Ano, popatrz — powiedział z przerażeniem. — Popatrz.

Następnie przewrócił się na brzuch i znowu usiłował wczołgać się do budy. Ledwie go przytrzymałem.

Potem szeptem — licho wie dlaczego właśnie szeptem — zaczęliśmy rozmowę.

— Cały świat stanął — wyszeptałem. — I skąd ten dziwny szmer?

— A ten na rowerze — powiedział chłopak. — Widziałeś tego typa na rowerze?

— Jakiego typa?

— A tam, jednego. W koszulce. Strąciłem go. Okazało się, że na ścieżce za willą Mochowa spotkał rowerzystę, stojącego nieruchomo w miejscu, i zrzucił go z roweru.

— A dlaczego pan to zrobił? — zapytałem i od razu przypomniałem sobie, że sam również chciałem przewrócić motocykl.

— A po co on tak? — odparł nieznajomy i zaklął soczyście.

Czas jakiś przesiedzieliśmy przy budce, opowiadając sobie nawzajem, co każdy z nas widział.

— A gdzie pan był, jak się to wszystko zaczęło? — zapytałem.

— Ja?… Tutaj.

— Gdzie tutaj? W ogrodzie?

Stropił się.

— Nie… Tam — zrobił nieokreślony ruch ręką w kierunku Zatoki.

— A gdzie niby? Na plaży?

Wskazywał to w tę, to w przeciwną stronę i w żaden sposób nie mogłem się od niego wywiedzieć, gdzie go zaskoczyły te wszystkie cuda.

— A więc to wszystko się rozpoczęło o świcie — powiedziałem.

— O świcie — potwierdził i zaklął.

W ogóle klął niemal co drugie słowo i wkrótce przestałem na to zwracać uwagę.

— No dobrze — powiedziałem wstając. — Chodźmy do domu i zjedzmy coś. A później wybierzemy się popatrzeć, co się stało. Pójdziemy do Głuszkowa. Możliwe, że ogarnęło to tylko nasze osiedle, a gdzie indziej wszystko jest w porządku.

Nagle poczułem ostry głód.

On wstał również i zapytał niepewnie:

— Do jakiego domu?

— No tutaj.

Obejrzał się bojaźliwie.

— A jeżeli nas złapią?

— Kto złapie?

— No, ten… co tu mieszka.

— Ja tutaj mieszkam — wytłumaczyłem. — To mój dom.

Miał wyraźnie zakłopotaną minę. Później roześmiał się nagle.

— Dobra. Idziemy.

Wszystko wyglądało zagadkowo — i to, że mi nie chciał wyjaśnić dokładnie, gdzie był nocą, i ten jego nieoczekiwany uśmiech. Ale wówczas byłem w takim stanie, że nie zwracałem uwagi na te dziwactwa.

W czasie gdy konsumowaliśmy w kuchni kanapki i zimną baraninę, z uszanowaniem spoglądał na lodówkę „ZIŁ”, pralkę elektryczną i suszarkę do naczyń.

— Nieźle ci się żyje — powiedział. — Gdzie pracujesz?

Odpowiedziałem, że w fabryce, i z kolei zapytałem, czym on się zajmuje. Powiedział, że pracuje w sowchozie „Głuszkowo”. Sowchoz znajduje się w odległości ośmiu kilometrów od naszego osiedla. Chłopcy moi jakiś czas chodzili tam do szkoły i znam prawie wszystkich tamtejszych robotników. Ani razu jednak nie widziałem tam tego faceta, doszedłem więc do przekonania, że kłamie.

Gdyśmy wychodzili z domu, popatrzył w górę z grobową miną:

— I słońce także…

— Co słońce także? — zapytałem.

— I słońce stoi. — Ukazał mi cień domu na ścieżce. — Jak było, tak i zostało.

Dom nasz jest tak zbudowany, że okno mojego gabinetu i okna pokoju dziecinnego wychodzą na południe, a drzwi wyjściowe na północ. Latem około ósmej rano, gdy wychodzę do pracy, cień dachu pada wprost na krawędź klombu georginii.

Dzisiaj, gdy wychodziłem po raz pierwszy, żeby popatrzeć na nieruchomego motocyklistę, cień sięgał dokładnie do pierwszego krzaczka. Zauważyłem to machinalnie, mimo stanu podniecenia, w jakim się znajdowałem.

Obecnie krawędź cienia znajdowała się na tym samym miejscu, chociaż od tamtej chwili minęły co najmniej dwie godziny.

Wynikało stąd, że słońce stanęło. A raczej ustał obrót ziemi dookoła osi.

Mieliśmy dość powodów, żeby zwariować.

Pamiętana, że przez jakiś czas dreptaliśmy w miejscu, patrząc to na słońce, to na nieruchomą granicę cienia.

Później postanowiliśmy się wybrać do Głuszkowa. Wróciłem do pokoju, zrzuciłem ranne pantofle, włożyłem sandały i poszliśmy.

Nie wiem nawet, po cośmy tam szli. Najpewniej dlatego, że w żaden sposób nie mogliśmy usiedzieć w miejscu i czekać na dalszy bieg wypadków. Chcieliśmy działać.

Poza tym po prostu nie wiedzieliśmy, czym się teraz będziemy zajmować.

WYPRAWA DO GŁUSZKOWA. PIERWSZE NIEPOROZUMIENIA

Była to dziwna podróż.

Gdyśmy ruszyli w drogę i ostrość pierwszych wrażeń po tych wszystkich cudach stępiła się nieco, zacząłem dostrzegać rzeczy, które poprzednio uszły mojej uwagi.

Po pierwsze — obaj z wielką trudnością stawialiśmy pierwsze kroki.