Szliśmy z powrotem z sowchozu do naszego osiedla i usiłowałem wytłumaczyć Żorce ten rozdział fizyki klasycznej, który traktuje o zagadnieniach ruchu i prędkości.
— Nie ma prędkości absolutnej, czy pan rozumie? Prędkość ciała oblicza się w stosunku do innego ciała, które warunkowo uważamy za nieruchome. I sądząc z tego, cośmy zaobserwowali, zmieniła się nasza prędkość w stosunku do Ziemi. A u innych ludzi została taka sama jak przedtem. Dlatego właśnie nam się wydaje, że stoją w miejscu…
Patrzył na mnie nieufnie, jak ktoś, komu usiłują wmówić zleżały towar.
— Niech pan sobie wyobrazi na przykład, że jedzie pan autem z szybkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Jest to przecież pańska szybkość w stosunku do Ziemi, nieprawdaż? A jeżeli obok jedzie drugi wóz z szybkością pięćdziesięciu kilometrów, to w stosunku do niego pańska szybkość będzie wynosić już tylko dziesięć. No, czy nie tak?
Zmarszczył się i zaczął sapać, kombinując z wysiłkiem.
— A na szybkościomierzu?
— Co na szybkościomierzu?
— Ile tam będzie?
— Na szybkościomierzu pańskiego wozu oczywiście będzie sześćdziesiątka. Ale to tylko w stosunku do Ziemi…
— Ale będzie sześćdziecha! A ty mówisz, że dziesięć. — Uśmiechnął się jak ktoś, komu się udało skompromitować przeciwnika.
Zacząłem od nowa snuć swoje wywody, ale zobaczyłem, że Żora nie zwraca na nie najmniejszej uwagi.
Umiejętność myślenia abstrakcyjnego była mu całkowicie obca. Nie rozumiał mnie ani trochę i najwidoczniej sądził, że usiłuję go jakimś sposobem nabić w butelkę.
Umilkłem i przeszliśmy około trzech kilometrów, zajęci swoimi własnymi myślami.
Jeżeli założymy, że faktycznie „przyśpieszyliśmy się” trzystakrotnie albo około tego, wniosek stąd wynika, że przenieśliśmy się z osiedla do sowchozu w ciągu jakiejś pół minuty, jeżeli brać pod uwagę normalny „ludzki” czas. A zatem dla całego otoczenia przemknęliśmy jak cienie, jak podmuch wiatru. Jednakże dla nas samych była to dość długa marszruta, która zajęła nam mniej więcej dwie i pół godziny według naszego szacunku.
Ale czy możliwe było, żeśmy się poruszali z szybkością tysiąca albo nawet tysiąca dwustu kilometrów na godzinę? Pamiętałem, że przy szybkościach ponad dwa tysiące kilometrów, dostępnych jedynie dla samolotów odrzutowych, powierzchnia samolotu nagrzewa się do 140–150 °C. Przy szybkościach ponad trzy tysiące obudowa nagrzewa się do 150 °C, wskutek czego aluminium i jego stopy tracą swoje właściwości.
A myśmy nawet nie odczuwali nadmiernego gorąca. Wyglądało na to, że wraz z przyśpieszeniem wszystkich procesów fizjologicznych w naszych ciałach uległ przyśpieszaniu również proces wymiany ciepła.
Było to jedyne wytłumaczenie, jakie mogłem znaleźć.
Zresztą, jeżeli prędko machałem ręką, ta jej strona, która trafiała na opór powietrza, odczuwała leciutkie i przyjemne ukłucia…
A kurz, który wzbiliśmy po drodze, idąc do sowchozu, wciąż jeszcze nie zdążył opaść.
Noga stłuczona o falę bolała mnie coraz bardziej i stopniowo pozostawałem w tyle za Żorą. Ból ten przekonywał mnie namacalnie, że wszystko to odbyło się w rzeczywistości.
Gdyśmy wyszli na szosę nadmorską, okazało się, że w głowie mojego towarzysza podróży zachodzą jakieś procesy myślowe.
Zaczekał na mnie na brzegu szosy.
— To niby my prędko, a oni powoli?
— Jacy „oni”? — zapytałem.
— No, w ogólności. Wszyscy. — Zatoczył wielkie koło ręką, dając do zrozumienia, że ma na myśli całą ludzkość.
— Oczywiście, że znacznie wolniej od nas. Żora się zastanowił:
— A więc oni nas nie złapią?
— Nie złapią — odpowiedziałem niepewnie. — A po co właściwie mają nas łapać? Przecież nie zamierzamy się ukrywać.
Roześmiał się i pomaszerował po asfalcie. Ale teraz zachowanie jego uległo zmianie. Poprzednio bał się nieruchomych ludzi, których spotykaliśmy po drodze. Teraz strach mu przeszedł i Żora stał się jakiś nieprzyjemnie zaczepny wobec wszystkiego, co żyje i co spotykaliśmy po drodze.
W pobliżu osiedla wyminęliśmy otwarty „ZIŁ-110”. Wóz wyciągał jakich sto dwadzieścia na godzinę, ale dla nas poruszał się wolniej niż walec do ugniatania asfaltu.
Zatrzymaliśmy się obok samochodu i zaczęliśmy obserwować pasażerów.
Zapewne wybrali się oni na zwiedzenie pojezierza.
W wozie siedziało pięć osób i na ich twarzach malował się wyraz zadowolenia i skupienia, jaki miewamy, gdy całkowicie poddamy się rytmowi szybkiej jazdy i masującym skórę podmuchom wiatru.
Co prawda, wszyscy wydawali się nieco bez życia.
Po prawej stronie na tylnym siedzeniu znajdowała się dziewczyna siedemnastoletnia, uczennica, z czystą i świeżą buzią, ubrana w kwiaciastą sukienkę. Przymrużyła długorzęse oczy i nieco otwarła usta.
Żora długo spoglądał na dziewczynę, później nagle podniósł rękę, nastawił krótki i gruby paluch wskazujący z brudnym paznokciem i miał zamiar wsadzić go dziewczynie w oko.
Ledwo zdołałem odciągnąć jego rękę. Zmagałem się z nim przez jakiś czas. Wyrywał mi się z głupawym chichotem i ledwie odepchnąłem go od samochodu.
— Przecież nas nie dogonią — mamrotał.
Udało mu się jednak ściągnąć z dziewczyny tiulową chusteczkę i cisnąć na drogę. Podniosłem chusteczkę, wrzuciłem ją do auta i pociągnąłem za sobą mojego towarzysza podróży.
Silny był jak byk i dopiero teraz uprzytomniłem sobie niebezpieczeństwo, jakie mogą przedstawiać dla ludzi te walory fizyczne, których posiadaczami staliśmy się przypadkowo.
A Żorę teraz trudno było wziąć w karby.
Za rowem przydrożnym zauważył krzyżodzioba i rzucił się za nim. Na szczęście ptak był tak wysoko, że nie mógł go dosięgnąć.
Spotkaliśmy na drodze motocyklistę — tego, którego rankiem zobaczyłem jeszcze przez okno. Był o jakieś półtora kilometra od miejsca, w którym po raz pierwszy go oglądałem. Żora nie wiadomo czemu zapragnął go obalić. Kiedy znowu zacząłem go odciągać, nagle wyrwawszy rękę popatrzył na mnie z wrogością:
— Won, łobuzie! Bo ci tak dołożę, że skonasz. Milczałem speszony.
Z pogardą wydął dolną wargę:
— Odwal się! Alboś to mi potrzebny?
Z wielkim trudem go uspokoiłem i powlekliśmy się dalej. Ale teraz jego ton wobec mnie uległ całkowitej zmianie.
Po tej całej awanturze poczułem ogromną ulgę, gdy nareszcie dotarliśmy do osiedla i zdołałem go sprowadzić z ulicy do domu.
BÓJKA
Według mojego zegarka cała nasza nieobecność trwała niewiele ponad minutę normalnego „ludzkiego” czasu. W osiedlu nie zmieniło się prawie nic od chwili, jakeśmy wyszli.
W domu Mochowa podniesiona była stora w oknie jego gabinetu i sam Andriej Andriejewicz siedział za biurkiem. (Wydawał mi się okropnie daleki i obcy w chwili gdy przechodziłem obok, utykając.) Pomocnica domowa Juszkowów — piegowata tęga Masza — znieruchomiała za parkanem po przeciwnej stronie ulicy z pieluszką w ręce. Stojąc na miejscu tuż przy kiosku szedł nieznajomy tęgi brunet w pumpach. Nad tym wszystkim wisiało w niebie nieruchome słońce, a gałęzie drzew uginały się od wiatru, którego nie czułem.
Klapnąłem zmęczony na krzesło w jadalni. Niech to diabli! Wszystko to już mi się porządnie znudziło. Trzeba było wziąć się w garść i dociec, skąd się wzięły te wszystkie nieprawdopodobne przemiany. Ale byłem taki znękany, że czułem się zupełnie niezdolny do jakiejkolwiek trzeźwej oceny rzeczywistości.