I Żorce, i mnie chciało się jeść.
Nareszcie zmusiłem się do wstania i powłócząc nogami zacząłem gromadzić na stole wszystko, co było w lodówce i na kuchence gazowej.
— Skoczę po pół litra — zaproponował Żora.
— Pójdziemy razem — odpowiedziałem. Nie chciałem puszczać go samego do osiedla.
Zgodził się z ponurą miną. Już zdążyłem mu dokuczyć swoją opieką i najchętniej byłby się mnie pozbył.
Przy obiedzie przesiedzieliśmy dwie albo trzy godziny.
Wiele rzeczy zdumiewało nas. Upuszczony ze stołu widelec zawisał w powietrzu i dopiero po jakiejś półtorej minuty leniwie opadał na podłogę.
Wódka w żaden sposób nie dawała się wlać do szklanki i Żora musiał ją ssać z butelki.
Wszystko się odbywało jak w mocno zwolnionym filmie i tylko wysiłkiem woli zmuszałem się do ustawicznego pamiętania o tym, że świat zachowuje się normalnie, ale inna szybkość naszego postrzegania pozwala go nam oglądać w odmienionej postaci.
Gdy patrzyłem na powoli opadający widelec, odniosłem wrażenie, że oglądałem to zjawisko już dawniej i że kiedyś siedziałem sobie z Żorą przy stole usiłując wlać mleko do szklanki. (Wie pan, odczuwamy nieraz, że to, co się z nami dzieje w chwili bieżącej, przeżywamy już po raz drugi w naszym życiu.)
Później stuknąłem się w czoło. Nie widziałem, ale czytałem. W opowiadaniu Wellsa „Najnowszy przyspieszacz”. Tam również była szklanka, która zawisła w powietrzu, i nieruchomy rowerzysta.
Dziwne, jak blisko najzuchwalsza fantazja styka się z rzeczywistością.
Choć prawdę powiedziawszy, nie ma w tym nic zadziwiającego. Nawet najbardziej fantastyczna hipoteza opiera się na rzeczywistości, ponieważ poza nią człowiek niczym innym nie rozporządza.
Przypomniałem sobie epizod z tego opowiadania, w którym jeden z bohaterów żyjących przyśpieszonym życiem przerzuca bonończyka z miejsca na miejsce. Tego jednakże nie można robić, ponieważ urwano by głowę pieskowi.
Chodziło o to, że w naszej sytuacji rzeczy nie tylko pływały w powietrzu. Utraciły również spoistość. Chwytałem krzesło za oparcie i oparcie pozostawało mi w ręce, jak gdybym zdejmował słuchawkę telefoniczną. Usiłowałem zasłać łóżko, ale prześcieradło, gdy je brałem, darło się na strzępy. (Oczywiście, nie czynię tu zarzutów wybitnemu pisarzowi. Jego opowiadanie jest po prostu bezpretensjonalnym i mistrzowsko napisanym żartem.)
Wtedy też, przy obiedzie, po raz pierwszy zobaczyłem, jak w istocie wygląda kropla spadająca w powietrzu. Wcale nie posiada owego „kroplistego” kształtu, jaki jej przypisujemy.
Kropla z nachylonego czajnika spadała w sposób następujący: z początku od dzióbka odrywało się coś, co rzeczywiście przypominało kroplę. Ale później raptownie górna wydłużona część odrywała się od dolnej i tworzyła miniaturowe wrzeciono wodne ze zgrubieniem w środku i cienkimi końcami. Dolna część w tym czasie przeobrażała się w kulkę.
Później wrzeciono pod wpływem sił przyciągania cząsteczkowego również rozpadało się na szereg drobniuteńkich, prawie niedostrzegalnych paciorków, a dolna pokaźna i ciężka kulka rozpłaszczała się z góry i z dołu. I w takiej postaci wszystko to przyśpieszonym ruchem opadało na stół.
Coś w rodzaju pionowo wyciągniętej nitki z dużym rozpłaszczonym paciorkiem u dołu i kilkoma malutkimi powyżej.
W ogóle krople opadały tak powoli, że rozbijałem je pstryknięciem.
Jednakże mój nowy znajomy nie dawał mi zająć się obserwacjami.
Żora szybko stawał się nietrzeźwy i wtedy robił się zgoła nieinteresujący.
Pociągnąwszy znowu łyk z butelki, postawił ją na stole, skrzyżował krótkie ręce na piersi, zacisnął zęby i kilkakrotnie głośno prychnął nozdrzami, wpijając wzrok w przestrzeń.
Wszystko po to, by mnie przekonać o powadze jego (Żory) przeżyć.
Czerwone oblicze poczerwieniało mu przy tym jeszcze bardziej, a koniuszek perkatego nosa przybladł.
Następnie z pogardą obrzucił wzrokiem pokój.
— Ech, nie znasz ty życia.
— Dlaczego? — zapytałem.
Wzruszył ramionami z lekceważeniem, nie uznając mnie za godnego odpowiedzi.
— A pan je zna? — zapytałem po chwili.
Nie zrozumiał ironii i wspaniałomyślnie kiwnął głową. Później zasępił czoło, wskutek czego utworzyły się na nim dwie grube fałdy, i zaczął zgrzytać zębami, co czynił dość długo.
Najprawdopodobniej czynił tak, ażeby mnie nastraszyć, i ubawił mnie tym po trosze.
Ale wszystko to razem było niezbyt zabawne.
— No dobrze — powiedział Żora — ja im teraz pokażę.
— Komu?
Popatrzył na mnie jak na puste miejsce, jeszcze raz zazgrzytał zębami i wycedził:
— Wiadomo komu. Blacharzom.
— Jakim blacharzom?
— No tym z milicji… I w ogóle. — Roześmiał się złowieszczo. — I temu Iwanience z sowchozu także.
W toku dalszej rozmowy wyszło na jaw, że dopiero co odsiedział trzy lata za chuligaństwo. Dostał wyrok na pięć, ale dwa mu jakimś sposobem odliczono.
Długo wymieniał swoich wrogów. Siemion Iwanowicz, niejaki lejtnant Pietrow, jeszcze jeden Siemion Iwanowicz, i nawet dyrektor sowchozu Iwanienko.
— Dowiedzą się teraz, kto to taki Żora Buchtin. Ani jeden nie ujdzie…
Później raptownie zmienił mu się humor, i zanucił:
Gdy zakończył śpiewać, przechylił się przez stół i położył mi dłoń na ramieniu:
— Dobra. Posłuchaj mnie. Ja cię nauczę, jak żyć. Zrozumiano?
(Wymawiał to słowo przeciągając ostatnią zgłoskę.) Z odrazą strąciłem jego dłoń z ramienia.
— Co nam teraz potrza? — monologował dalej. — Nam potrza forsy.
Zrozumiano? A ja wiem, gdzie ją można wziąć. W elektrowni od księgowego. Tylko się mnie trzymaj.
— A na co nam pieniądze? — zapytałem. — Przecież i tak możemy brać wszystko, co nam potrzeba.
Ta myśl zaskoczyła go nieco. Przez jakiś czas patrzał na mnie podejrzliwie, później stwierdził niepewnie:
— Forsa to grunt.
Nie pamiętam, o czym dalej mówiliśmy, ale wkrótce olśniła go nowa idea: koniecznie mieliśmy uciekać do Ameryki. (Wyobrażał ją sobie jako kraj, w którym nikt nic innego nie robi, tylko przez dwadzieścia cztery godziny rozbija się w tę i z powrotem eleganckimi wozami i gra na saksofonach.)
Gdy tak paplał, postanowiłem sobie twardo, że w żadnym wypadku nie wypuszczę go od siebie. Kto wie, co mu może strzelić do tępej mózgownicy. W stanie, w którym znajdowaliśmy się obaj, ludzie byli całkowicie bezbronni wobec jego bezczelnego zainteresowania. Był w tej chwili nieomal wszechmocny: mógł ukraść, uderzyć, nawet zabić.
Naraz podniósł się od stołu:
— Warto by jeszcze z pół litra.
Nie zdążyłem go zatrzymać i wyskoczył za drzwi.
Wyjrzawszy przez okno i przekonawszy się, że Żora faktycznie skierował się do kiosku, poszedłem do łazienki, zdjąłem tam z haczyka mały dziecinny ręcznik i wsadziłem go do kieszeni. Później znowu zacząłem obserwować Żorę.
W sklepiku zasiedział się dość długo i leniwie wlókł się z powrotem.
Zatrzymał się koło przechodnia w pumpach i obszedł go dookoła, bacznie mu się przypatrując. Później nagle pchnął go z siłą.
Wszystko we mnie aż się zagotowało z gniewu. Wybiegłem z jadalni.
Żora już się skierował do młodziutkiej pomocnicy domowej Juszkowów. Krzyknąłem za nim, niechętnie więc zsunął nogę z parkanu.