Выбрать главу

Podszedłem bliżej i zobaczyłem, że ma podejrzanie wypchane kieszenie.

— Co tam masz?

Zawahał się, następnie wyciągnął do połowy z kieszeni grubą paczkę pięćdziesięciorublowych banknotów.

— Drobnych to nawet nie chciało mi się brać — wyjaśnił. — Zrozumiano? Znam jeszcze drugie miejsce. Można brać równe dole.

Pasuje?

Kiedy to wszystko mówił, owinąłem za plecami ręcznikiem kiść prawej ręki. Później podszedłem do niego blisko.

— Słuchaj mnie uważnie. W tej chwili idziemy z powrotem do sklepiku i położysz na miejsce wszystko, co wziąłeś stamtąd. Rozumiesz?

Zamrugał oczyma ze zdziwienia:

— Gdzie mam położyć?

— Z powrotem do kasy. W sklepiku.

— Po co?

— Po to, że ci kraść nie pozwolę.

Nareszcie dotarło do niego. Zmrużył oczy i popatrzał na mnie uważnie od dołu do góry. Był niższy prawie o głowę ode mnie, za to o wiele szerszy w barach.

Dalej wszystko się potoczyło jak w amerykańskim filmie gangsterskim.

Zamachnął się nagle. Odchyliłem głowę i w tym momencie czubek jego ciężkiego buta ugodził mnie z siłą w splot słoneczny. Na jakąś sekundę straciłem przytomność i łapiąc ustami powietrze skuliłem się pod płotem, trzymając się sztachety, żeby nie upaść. Nogi się ugięły pode mną, pomyślałem z przerażeniem, że za chwilę Żora trzaśnie mnie jeszcze butem w twarz.

Gdyby to zrobił, już bym nie wstał. Na szczęście zachciało mu się pochełpić przede mną.

— Co, smakowało? — zapytał z zajadłą ciekawością. — I jeszcze zafasujesz. Wiedziałem, coś za jeden. A to ci kasztan, psiakrew!

Gdy tak przeklinał, stopniowo przychodziłem do siebie. Najpierw rozjaśniło mi się w głowie, później ustało drżenie nóg. Odetchnąłem głęboko. Za jakieś dwie-trzy sekundy odzyskam normalny oddech.

Żora podniósł nogę. Ale ja byłem w pogotowiu i wyprostowawszy się odskoczyłem.

Przez jakiś czas staliśmy naprzeciw siebie.

— Chcesz jeszcze? — zapytał ochryple.

Zbliżyłem się do niego o krok i wykonałem ruch lewą ręką. Spojrzenie jego poszło za moją pięścią. Wykorzystałem to i przenosząc wagę całego ciała zadałem mu cios prawą w szczękę.

Gdyby nie ręcznik, rozbiłbym sobie palce na miazgę.

Twarz jego przybrała wyraz zdziwienia, gdy zainkasował to uderzenie, Postał sekundę i runął na jedno kolano.

Był to klasyczny nokaut.

Ale długo na ziemi nie pozostał. Wyjął nóż z kieszeni, otwarł go i rzucił się na mnie.

Poczęstowałem go jeszcze jednym ciosem.

Poddał się dopiero po trzecim. Usiadł na asfalcie i upuścił nóż.

— No co? — zapytałem. — Starczy?

Milczał.

— Dość czy jeszcze?

— No dobra — stęknął. — Czego chcesz ode mnie? Czego się mnie czepiasz?

Po czym zanieśliśmy pieniądze do sklepiku. Chlipiąc wlókł się przodem popędzany moimi okrzykami.

Sprzedawca w białym pomiętym kitlu zastygł nad opustoszoną kasą. A raczej dopiero zaczynał zwracać głowę ku szufladzie opróżnionej przed chwilą przez Żorę.

Następnie próbowałem podnieść przewróconego przechodnia w pumpach. Ale próba ta nie dała żadnego wyniku. Znowuż miałem się zetknąć z tą podatnością, jaką świat materialny odpowiadał na szybkość moich ruchów…

Bardzo delikatnie i ostrożnie zacząłem podnosić mężczyznę za ramiona.

Ale głowa jego pozostawała na ziemi jak przyklejona. Wprawdzie starałem się robić to nadzwyczaj powoli, jednakże z normalnego ludzkiego punktu widzenia wyglądało, że szarpię go z fantastyczną szybkością i głowa nie nadąża za ramionami.

Ciało bruneta było jak z waty. Bałem się, że go uszkodzę, i pozostawiłem go leżącego.

Żora stojąc opodal patrzył spode łba na to wszystko. Widocznie w żaden sposób nie mieściło mu się w głowie, po co zadaję sobie tyle kłopotu dla nieznajomego człowieka.

Gdy wstałem, odchrząknął:

— No, to ja już idę.

— Dokąd?

Gestem wyrażającym niezależność machnął ręką w kierunku stacji:

— Jak to dokąd?… Do domu.

— Nigdzie sam nie pójdziesz — powiedziałem. — Cały czas będziemy razem. Chodźmy.

Wówczas się rzucił na mnie po raz drugi. Pochylił głowę i rzucił się do przodu jak byk, licząc na to, że mnie przewróci.

Przepuściłem go i podstawiłem mu nogę. Rozciągnął się jak długi.

Żałuję, że później go jeszcze kopnąłem. Wstyd mi o tym dzisiaj wspominać, ale ze dwa razy stuknąłem go dość mocno po żebrach.

To go ostatecznie uspokoiło i poszedł ze mną.

W domu spojrzałem na zegarek. Bogowie nieśmiertelni! Przecież minęło tylko dwie i pół minuty od chwili, jak wstałem z łóżka, by się zetknąć z tymi wszystkimi cudami. Ludzkość przeżyła sto pięćdziesiąt sekund, a dla mnie i dla Żory było to jedenaście albo dwanaście godzin, wypełnionych po brzegi przygodami.

Zdążyliśmy się już poznać i pobić. Dwukrotnie zgłodnieliśmy i nasyciliśmy głód. Poszliśmy do Głuszkowa i z powrotem. Miałem stłuczoną nogę, bolał mnie nadgarstek prawej ręki. Kłująca szczecina wyrosła mi na brodzie i policzkach.

A tymczasem świat bez pośpiechu przeżywał dopiero swoją trzecią minutę.

Jak długo jeszcze trwać będzie nasz niesamowity stan? Czyżbyśmy na zawsze zostali na niego skazani? Ale dlaczego tak się stało?

Nie miałem siły szukać odpowiedzi na te wszystkie pytania.

Jak tylko weszliśmy do jadalni, Żora zwalił się na kanapę i zachrapał.

Ja również odczuwałem śmiertelne znużenie, oczy mi się kleiły.

Powinienem był położyć się i wyspać, ale pilnowałem Żory. Przyszło mi nawet do głowy, żeby go związać na czas, jak ja będę spać. Wiedziałem jednak, że jest o wiele silniejszy ode mnie. Udało mi się pobić go tylko dlatego, że nie miał zielonego pojęcia o boksie.

Słaniając się ze zmęczenia patrzałem na niego z zazdrością. On nie musiał się mnie obawiać. Wieczna przewaga łobuza nad uczciwym człowiekiem.

Pamiętam, że gdy Żora usnął, poszedłem do łazienki z zamiarem zdjęcia piżamy i umycia się jak należy. Ale piżama zaczęła rozlatywać się w strzępy, gdy tylko zacząłem się z niej wygrzebywać, i osądziłem, że lepiej będzie pozostawić ją na sobie.

I woda również nic nie zmywała. Ślizgała się po twarzy i rękach, jak gdyby były posmarowane masłem. Chyba działo się tak dlatego, że nie potrafiłem wystarczająco zwolnić swoich ruchów.

Koniec końców, położyłem się nie umyty na dywanie w jadalni.

Postawiłem trzy krzesła na kanapie nad śpiącym Źorą. Przewidywałem, że gdy się ocknie i zacznie poruszać, krzesła poupadają i rozbudzą mnie.

Zgoła nie wziąłem pod uwagę faktu, że prawie przez cały czas otaczała nas cisza, którą przerywały tylko nasze własne głosy. Niekiedy zresztą rozlegały się jakieś nowe i nie wytłumaczone dźwięki, coś w rodzaju przeciągłego niegłośnego pohukiwania. Niekiedy dawał się słyszeć gwizd, którego źródła nie mogliśmy dociec.

Rzecz w tym, że nasze uszy normalnie przyjmują dźwięki częstotliwości od szesnastu do dwudziestu tysięcy herców.

Obecnie wszystko wskazuje, że ów diapazon, jeśli chodzi o nas, uległ przesunięciu. Pewna część dotychczasowych dźwięków zniknęła i pojawiły się nowe, których pochodzenia sobie nie uświadamialiśmy.

W każdym razie ani on, ani ja nie usłyszelibyśmy hałasu upadających krzeseł.