Ale wówczas zapomniałem o tym. Przez jakiś bardzo niedługi czas wierciłem się na dywanie układając możliwie wygodnie stłuczoną nogę.
Wreszcie — zasnąłem.
PRÓBA SKOMUNIKOWANIA SIĘ Z NORMALNYM ŚWIATEM
Nie wiem, jak innych ludzi, ale mnie zawsze nadzwyczaj odświeża sen, nawet najkrótszy. W czasach studenckich nieraz dorabiałem sobie do stypendium pracując po nocach jako tragarz w kombinacie młynarskim. W instytucie po tak spędzonej nocy okropnie chciało mi się spać i wysypiałem się zupełnie przyzwoicie w ciągu pięciominutowej przerwy między wykładami. Zdarzało się, że siedziałem na pierwszym wykładzie, gryząc palce, żeby się nie zdrzemnąć, później po dzwonku kładłem głowę na stole, traciłem świadomość i na następnym w lot chwytałem najbardziej skomplikowany materiał.
Tym razem przespałem nie pięć, ale wszystkiego dwie minuty normalnego czasu. Ale dla mnie, według naszej rachuby, oznaczało to całe dziesięć godzin.
Obudziłem się i od razu poczułem się wypoczęty. Wstałem i popatrzyłem na Żorę. Leżał rozwalony na kanapie, chrapiąc ciężko.
Wszystkie trzy krzesła poniewierały się po podłodze i upadek ich nie obudził ani mnie, ani jego.
Ukradkiem wyszedłem z domu do ogrodu i rozejrzałem się.
Świat, który dopiero co opuściłem, leżał dokoła mnie jak zamarły. Nie drgnąwszy ani jednym listkiem stały lipy; spały krzewy jaśminu objęte leniwym spokojem; tuż obok, wycelowany w powietrze, wisiał nieruchomo konik polny o błękitnych matowych oczach.
Wszystko to było skąpane w porannym słońcu.
Wyspałem się doskonale i sytuacja nasza nagle przedstawiała mi się w zupełnie innym świetle. Mówcie, co chcecie, ale jednak czułem się Kolumbem w tej nowej rzeczywistości. Zapragnąłem niezwłocznie zbadać swój ląd.
Wczoraj (to, co się działo do chwili zaśnięcia, uważałem już za wydarzenia wczorajszego dnia) doszedłem do przekonania, że mogę skakać z dużej wysokości bez obawy rozbicia.
Tuż obok naszej werandy stała duża drabina ogrodowa. Wdrapałem się po niej na daszek werandy. Było jakie dwa i pół metra do ziemi, pokrytej miękką darnią, którą żona przekopała pod jakieś późne kwiaty.
Po krótkiej chwili wahania skoczyłem. I rzeczywiście: nie spadałem, lecz szybowałem w powietrzu, chociaż siła przyciągania ziemskiego działała na mnie tak samo, jak i na każde inne ciało. Opadałem z przyśpieszeniem 9,8 m/sek. Ale w mojej świadomości ta sekunda była obecnie rozciągnięta na o wiele dłuższy czas.
W ogóle, jeżeli nam się zdarzy skoczyć z wysokości, wydaje się, że spadamy bardzo szybko tylko dlatego, że w czasie upadku niewiele zdążymy poczuć i przemyśleć. Nasza umiejętność reagowania pozostaje w jakiejś harmonii z szybkością padania.
Teraz dla mnie owa harmonia się rozciągnęła. Spadałem w ciągu pół sekundy normalnego czasu, ale wobec mojej zdolności do myślenia i reagowania trwało to nadzwyczaj długo.
Kąpałem się w powietrzu, powoli zbliżając się ku ziemi.
Było to takie nowe i ostre doznanie, że zaledwie stanąłem na nogi, natychmiast wybrałem się po raz drugi. Już nie na werandę, ale wprost na dach domu.
Obejrzałem z góry osiedle i stwierdziłem, że obalonego przez Żorę przechodnia już nie ma na ulicy.
Najpewniej w ciągu tych dwóch minut, gdyśmy spali, zdążył już stanąć na nogi i skrył się za zakrętem szosy. Chyba nie mógł się połapać, co się z nim działo. I nie połapie się nigdy.
Okropnie mi się chciało jeszcze raz zakosztować wrażenia lotu i znowu zeskoczyłem w dół. Zresztą z mojego punktu widzenia nie tyle zeskoczyłem, ile zszedłem z dachu w powietrze. Tym razem wysokość była większa — około pięciu metrów. Równało się to sekundzie normalnego czasu, czyli pięciu moim minutom.
Pięć minut powolnego pływania w powietrzu! Trzeba doświadczyć tego samemu, żeby zrozumieć. Rozkładałem ręce i nogi i na odwrót, kuliłem się, opuszczałem się brzuchem na dół i obracałem się dookoła. Odniosłem wrażenie, że cały świat jest napełniony jakąś subtelną przezroczystą zawiesiną, w której miękko i łagodnie się kołyszę.
W końcu zbliżyłem się do ziemi, stanąłem na nogi i usiłowałem od razu wrócić na drabinę. Ale szkoda było marzyć. Całkowicie zapomniałem o sile bezwładności. W czasie pierwszego skoku ze stosunkowo niedużej wysokości była prawie niedostrzegalna. A teraz stało się inaczej.
Jakiś dziwny ciężar w dalszym ciągu przyduszał mnie do ziemi, ugiął kolana i ciągnął głowę na dół.
Przez chwilę poczułem nawet lęk. Później, orientując się, o co chodzi, szybko się obróciłem i położyłem, rozpłaszczywszy się plecami na trawie.
Ciężar przeszedł przez głowę, ramiona, pierś i nogi i jak gdyby wsiąknął w ziemię.
Pamiętam, że po tym doświadczeniu skakałem jeszcze kilka razy.
Zapewne, gdyby ktokolwiek mógł mnie zobaczyć, pomyślałby, że zwariowałem. Dorosły człowiek wdrapuje się na dach własnego domu i skacze z niego jak smarkacz, z wyrazem cielęcej błogości na twarzy.
Po chwili przyszło mi do głowy, że w swoim nowym położeniu mógłbym latać w powietrzu. Potrzebne były mi tylko skrzydła. Przecież jedyny problem stanowi tutaj zużycie energii na jednostkę czasu. Układ mięśni człowieka w normalnym stanie nie potrafi wyprodukować mocy, wystarczającej do utrzymania go w powietrzu. A moje mięśnie teraz potrafiły. Brakło mi tylko skrzydeł.
Aż mi dech zaparło z emocji, gdy o tym pomyślałem.
Później zdecydowałem, że trzeba nareszcie skomunikować się z normalnym światem. Dlaczego nie mógłbym napisać jakiejś wiadomości i położyć jej na biurku przed Andriejem Mochowem? Widziałem go przez okno, siedzącego w swoim gabinecie.
Z początku usiłowałem wystukać wiadomości na maszynie. Jednakże bez rezultatu. Nie wiem, ile uderzeń na sekundę wykonuje dobra maszynistka. Może dziesięć. Mogłaby zrobić nawet więcej, ale ilość uderzeń ograniczona jest przez szybkość, z jaką klawisz powraca na miejsce pod działaniem napiętej sprężyny.
Dziesięć uderzeń na sekundę to dla mnie oznaczało dziesięć uderzeń na każde pięć minut. Ażeby napisać linijkę, musiałbym zużyć pół godziny mojego życia.
Naciskałem klawisz, który poruszał się dość szybko i później jak gdyby przyklejał się do taśmy, odmawiając powrotu na miejsce.
Wówczas wziąłem wieczne pióro, ale i z nim nie doszedłem do ładu. Z kolei atrament nie nadążał za szybkością moich ruchów. Starałem się pisać jak najwolniej, ale pióro pomimo to nie pozostawiało śladów na papierze.
Zrezygnowany, musiałem się uciec do zwyczajnego ołówka, którym napisałem na kartce: „Dostałem się w inny rytm czasu. Żyję z szybkością trzysta razy większą od normalnej. Przyczyna nie wyjaśniona. Przygotuj się do utrzymania łączności ze mną. W. Korostylew”.
Nie wiem dlaczego, ale wiadomość ułożyła mi się w jakimś telegraficznym stylu.
Wsadziłem ją do kieszeni piżamy (przez cały ten czas pozostawałem w piżamie) i zajrzałem do jadalni, żeby się przekonać, czy Żora jest na miejscu.
Spał w tej samej pozycji, w której go pozostawiłem. Na wszelki wypadek zamknąłem drzwi na klucz.
Do gabinetu Mochowa wlazłem prosto przez okno. Jakieś dziwne uczucie powstrzymywało mnie od przejścia przez pokoje. Nikt nie mógł mnie zobaczyć i zatrzymać, dlatego czułem się jak nieproszony gość i obawiałem się zostać mimowolnym świadkiem jakichś małych tajemnic rodzinnych.
Andriej siedział przy swoim biurku. Przez ostatnie pół roku pracował nad udoskonaleniem metody gamma-grafowania i w chwili obecnej widniał przed nim na arkuszu papieru kreślarskiego szkic jednego z zespołów konstrukcji emitującej promieniowanie.