Na samej krawędzi biurka stała maszyna do pisania — portable.
Mochow miał w ręku suwak.
Wprost nie sposób opisać uczuć, jakich doznawałem, gdy przelazłem przez parapet i usiadłem w pokoju na krześle obok mojego przyjaciela.
Rzecz w tym, że bardzo trudno było mi zmusić się do patrzenia na niego jak na człowieka.
Dla mnie był manekinem, pierwszorzędnie wykonaną lalką, która zachowała absolutne podobieństwo do żywego Mochowa.
Manekin trzymał w ręku suwak logarytmiczny i udawał, że potrafi na nim obliczać.
Ta różnica pomiędzy jego życiem a moim trzystakrotnie przyśpieszonym była rzeczywiście czymś potwornym. Wszystkich naszych przyjaciół i znajomych dostrzegamy jedynie w ruchu, chociaż nigdy o tym nie myślimy. Ale właśnie ruch nadaje im urok, jaki dla nas posiadają. Nieustanny ruch mięśni twarzy, ruch myśli, które odbijają się w oczach i znów na twarzy, gesty, jakieś nieuchwytne prądy, pochodzące ustawicznie od żywego człowieka.
Dobry malarz różni się od złego właśnie tym, że potrafi uchwycić ów wewnętrzny i zewnętrzny ruch na twarzy swojego modelu.
A teraz na twarzy Mochowa nie widziałem poruszeń. Wiedziałem, że są.
Ale były zbyt powolne, żebym mógł je zauważyć. Lalka i tyle.
Położyłem przed zastygłym Mochowem swoją karteczkę i jąłem czekać, aż zwróci na nią uwagę.
Czas wlókł się niemożliwie. Było tak cicho dookoła, że czułem w uszach bicie własnego tętna: dwadzieścia uderzeń… pięćdziesiąt… sto dwadzieścia…
Upłynęło pięć moich minut, ale Mochow wciąż jeszcze nie zauważył kartki. Wzrok jego wpijał się w suwak.
Przez cały czas się obawiałem, że tam w jadalni obudzi się Żora, i dlatego siedziałem jak na szpilkach.
Nie miałem cierpliwości czekać dłużej, wziąłem maszynę do pisania —
diabelsko trudno było podnieść ją z miejsca — i przestawiłem ją z brzegu biurka na sam środek, prosto pod nos Andrieja Andriejewicza, przycisnąwszy nią koniuszek kartki.
To wreszcie na niego podziałało. Pochyliwszy się na swoim krześle obserwowałem z dołu jego oczy. (Z boku mogło to wyglądać, jak gdybym się wsłuchiwał w skrzypienie desek parkietu.) Powoli, powoli, ledwie dostrzegalnie źrenice jego zaczęły się przesuwać, wzrok zwrócił się w miejsce, w którym maszyna stała przedtem, i następnie w miejsce, na którym stała obecnie. I tak samo powoli twarz Mochowa zaczęła przybierać wyraz zdziwienia.
Oczywiście, nie mógł widzieć, jak maszyna się przenosiła z jednego miejsca na drugie. Mózg ludzki jest w stanie rejestrować tylko te wrażenia wzrokowe, które trwają dłużej od jednej dwudziestej części sekundy.
Przestawiłem maszynę w ciągu jednej setnej sekundy i w oczach Mochowa wyglądało to tak, jak gdyby maszyna stała sobie na brzegu biurka, później miejsce jej nagle zrobiło się puste, maszyna zaś nagle z niczego wyłoniła się przed nim.
Był zaskoczony. Wyraz zdziwienia pojawił się na jego twarzy i zaczął się potęgować. Ale nawet w punkcie kulminacyjnym nie wyrażało się ono zbyt ostro. Po prostu brwi uniosły się lekko i nieznacznie zaokrągliły się oczy.
W ogóle mój przyjaciel Andriej Andriejewicz był bardzo powściągliwym człowiekiem i obecnie raz jeszcze przekonałem się o tym.
Później spojrzenie jego przeniosło się na moją kartkę. Wyraz zdziwienia znikł i ustąpił miejsca ciekawości. Czytał i usiłował ją zrozumieć przez jakieś trzy-cztery sekundy. Ale dla mnie było to około dwudziestu minut.
Wstawałem i siadałem, chodziłem po pokoju, wychylałem się przez okno, żeby popatrzeć na nasz dom. A Mochow wciąż oglądał kartkę.
W pewnej chwili położyłem rękę przed nim na biurku i trzymałem ją nieruchomo w ciągu trzech swoich minut. Musiał ją zobaczyć, ponieważ wzrok jego powoli przeniósł się z kartki na moją rękę i brwi zaczęły się unosić ze zdziwieniem.
W ogóle, dopóki się poruszałem, nie mógł mnie widzieć, podobnie jak wszyscy przechodnie, których Żora i ja spotkaliśmy w osiedlu i na drodze.
Poruszaliśmy się bowiem zbyt szybko jak na normalną zdolność spostrzegania obrazów wzrokowych. W najlepszym razie ludzie mogli dostrzec miganie jakichś niewyraźnych cieni.
Mochow zdziwił się jeszcze raz, na co zużył dziesięć czy dwanaście moich minut, po czym zaczął wykonywać jakieś dziwne ruchy.
Nie od razu pojąłem, co zamierza robić. Powoli Andriej zgiął się w pasie, następnie zgiął kolana pod krzesłem i na koniec odrzucił ręce w tył.
W tej chwili pozą swoją przypominał pływaka, przygotowującego się do skoku ze słupka startowego na basenie. W takiej pozycji znajdował się przez całą minutę.
Później kolana zaczęły się wyprostowywać, ręce oparły się o biurko, szyja wyciągnęła się jak u gąsiora, środek ciężkości ciała przesunął się ku przodowi.
Okazało się, że tylko wstał z krzesła.
Zorientowałem się, że chce zawołać żonę, ażeby ją uczynić świadkiem wszystkich tych cudów. Postanowiłem więc pójść i zobaczyć, co z Żorą.
Z pierwszej próby skontaktowania się ze światem zewnętrznym wyniosłem raczej gorzkie doświadczenia. Wynikało z nich, że mogę zadawać jakieś pytania po dwóch godzinach otrzymać odpowiedzi na nie, i tyle. Niezbyt przyjemnie jest uświadomić sobie, że nieprzebyty mur oddziela nas od wszystkich pozostałych ludzi.
Gdy w pośpiechu przechodziłem obok naszego garażu, mieszczącego się w ogrodzie, przyszło mi do głowy, że jeśli Żora znów zacznie rozrabiać, mogę go zamknąć razem z moim „Moskwiczem”.
Garaż mam dość przestronny. Jest to solidny budynek z cegły, kryty blachą. Z jednej strony posiada szerokie podwójne drzwi, zamykane na masywną kłódkę, z drugiej — nieduże okno na wysokości mniej więcej półtora wzrostu ludzkiego. W ogóle jest to całkiem odpowiednie miejsce, ażeby w nim do czasu izolować niebezpiecznego osobnika. (Mimochodem zupełnie zapomniałem o sile, jaką obaj posiadaliśmy.) Pogrążony w tych myślach, obszedłem garaż z tyłu i zamarłem ze zdumienia.
Cała grządka truskawek, przytykająca do ceglanych fundamentów, była zdeptana czyimiś buciskami. Ktoś przystawił masywną deskę do okienka i wyłamał ramę.
Odrzuciłem deskę, podskoczyłem, uchwyciłem się za krawędź okna i podciągnąwszy się na rękach zajrzałem do wnętrza garażu.
Tam wszystko było w porządku. Krata wmurowana wewnątrz była nie naruszona.
Ktoś usiłował się dostać do garażu i nie udało mu się to, ponieważ nie wiedział o kracie w oknie.
Nie musiałem długo zgadywać, kto był tym włamywaczem. Od razu przypomniałem sobie utytłane ziemią buty Żory, jego zakłopotanie, gdy go zaprosiłem do domu, i niechęć do opowiedzenia, w którym miejscu go zastały owe dziwne przemiany w świecie.
Ale w tej chwili nie postępek Żory mnie zelektryzował.
On i ja! On tutaj przy garażu, a ja w swojej sypialni… Co nas łączyło?
Dlaczego ta dziwna siła wybrała tylko mnie i jego, żeby wyprawiać z nami te wszystkie cuda?
W myśli przeprowadziłem linię prostą łączącą garaż i naszą sypialnię. W jedną stronę biegła ona w kierunku zatoki, a w drugą na teren elektrowni.
Cofnąłem się od garażu, żeby spojrzeć na nasz domek.
Nie mogło być inaczej. Linia prosta przeprowadzona w wyobraźni przez tylną ścianę naszego garażu i przez kąt w sypialni, w którym stało moje łóżko, biegła dalej ku budynkowi, w którym się mieści reaktor atomowy.
Jakiś wąziutki snop promieni wydobył się stamtąd po to, by zmienić szybkość wszystkich procesów życiowych we mnie i w moim towarzyszu podróży. Ale dlaczego? Cóż to za rodzaj promieni? Jak mógł się przedostać przez potężne osłony, które zatrzymują i strumienie neutronów, i wszystkie niebezpieczne rodzaje promieniowania, jakie towarzyszą reakcji rozpadu uranu?