I tutaj przypomniałem sobie to, co widziałem wczorajszej nocy. Mała błękitnawa kula, podobna do meduzy. Piorun kulisty… Piorun kulisty, który wczoraj wsiąknął w dach budynku właśnie w miejscu, gdzie padała moja wyimaginowana prosta!
Czyżby miał on coś z tym wspólnego?
Przez parę chwil przypominałem sobie wszystko, co mi było wiadome o piorunach kulistych.
Stanowią one zagadkę, nie rozwiązaną jeszcze przez współczesną naukę.
Piorun kulisty zazwyczaj porusza się z wiatrem, ale zdarzało się, że leciał również przeciw prądowi powietrza. Wewnątrz kuli panuje niezwykle wysoka temperatura, ale jednocześnie piorun ślizga się po takich dielektrykach jak drzewo czy szkło, nawet nie osmalając ich. Zdarza się, że piorun omija napotkanego człowieka, jak gdyby prądy pochodzące z żywego organizmu zagradzały mu drogę. Obecnie wielu uczonych przypuszcza, że piorun kulisty w ogóle nie jest piorunem, ale najonizowanym obłokiem plazmy, czyli bezładnego nagromadzenia jąder i oderwanych od nich elektronów.
Jeżeli tak, to przyroda w swoim własnym laboratorium już wyprodukowała to, nad czym się głowią obecnie najwybitniejsze umysły nauki.
Czy mogła zajść taka okoliczność, że plazma piorunu kulistego, współdziałając z procesem rozpadu uranu w reaktorze naszej elektrowni, wytworzyła jakiś nowy rodzaj promieniowania?
Na myśl o tym, że stoją w tej chwili u progu odkrycia nieznanego dotychczas rodzaju energii, poczułem, jak napłynęła mi krew do policzków i serce zabiło gorączkowo.
Nowy rodzaj energii!
Promienie przyśpieszające bieg czasu!
Przypomniałem sobie doświadczenie profesora Walcewa, które dowiodły, że pod wpływem radioaktywnego napromieniowania okres dojrzewania owoców na jabłoni ulega gwałtownemu skróceniu.
Przypomniałem sobie o podobnych pracach w laboratorium Brookhaven w Ameryce.
Ogarnięty podnieceniem, pobiegłem w kierunku domu, żeby się podzielić z Żorą swoimi myślami. W korytarzu gorączkowo namacałem klucz w kieszeni, otwarłem drzwi do jadalni i zatrzymałem się w progu.
Żory nie było.
Nawet się nie wysilał, żeby otworzyć okno. Po prostu wypchnął ramę razem z szybami.
Widział zapewne przez okno, że poszedłem w kierunku domu Mochowa; zdecydował, że ma już dość mojego towarzystwa.
Wszystko, co o nim złego wiedziałem, przeleciało mi przez głowę jak wicher.
Czym się teraz zajmie po odzyskaniu niezależności? Jak będzie postępować z ludźmi, którzy mu się napatoczą?
Niewidzialny, obdarzony ogromną siłą, jaką mu dała potwornie zwielokrotniona szybkość ruchów! Nikt nie zdoła go nie tylko zatrzymać, ale nawet zobaczyć. Jeżeli zacznie napadać na ludzi, nawet nie będą wiedzieć, co za straszna siła wtargnęła w ich życie…
Przeklinając siebie za lekkomyślność, za to, że pozostawiłem Żory samego w pokoju, wybiegłem do ogrodu.
POŚCIG
Jak już mówiłem, główna ulica naszego osiedla łączy szosę nadmorską ze stacją kolejki elektrycznej, znajdującą się około dwóch kilometrów od elektrowni. Sam nie wiem dlaczego, ale wybiegłszy na ulicę byłem pewien, że Żora skierował się właśnie ku szosie nadmorskiej i nie gdzie indziej, ale właśnie w stronę Leningradu.
Najpewniej byłbym uczynił to samo, gdybym się znalazł w jego sytuacji. Przecież i tak nie opłacało się nam posługiwać kolejką elektryczną: była dla nas zbyt powolna.
Pokuśtykałem spiesznie w stronę zatoki, dotarłem do szosy nadmorskiej i rozejrzałem się dookoła.
Na prawo, w kierunku osiedla Lebiażje, szosa biegnie prosto jak strzelił i dlatego łatwo można ją prześledzić na przestrzeni całych pięciu kilometrów. Jak się spodziewałem, Żory tam nie było.
W lewą stronę, w kierunku na Leningrad, droga tworzy coś w rodzaju długiej paraboli, której jeden koniec dotyka ostatnich domów naszego osiedla, drugi zaś miejscowości letniskowej Wilczy Ogon. Zatoka Fińska tworzy tu coś w rodzaju małej zatoczki, a obsadzona lipami szosa powtarza krzywiznę brzegu.
W linii prostej, łódką, z osiedla do Wilczego Ogona jest nie więcej niż kilometr, a szosą nazbiera się cztery.
Stojąc nad samą wodą, dosyć długo wpatrywałem się w te lipy.
Ponieważ byłem przeświadczony, że Żora wybrał się do Leningradu, zdawało mi się, że widzę pomiędzy pniami jakąś poruszającą się plamkę.
Przyszło mi do głowy, że muszę zabiec drogę uciekającemu chuliganowi wprost po wodzie i złapać go, zanim dotrze do Wilczego Ogona.
Przedtem już doszedłem do wniosku, że przy naszej kolosalnej szybkości ruchów możemy chodzić po falach jak po stałym lądzie. Teraz miałem wspaniałą okazję sprawdzenia tej hipotezy. W najgorszym razie nic nie ryzykowałem, ponieważ przy samym brzegu jest płytko, a na środku zatoczki woda nie mogła sięgać wyżej niż do piersi.
I niech pan sobie wyobrazi, że faktycznie poszedłem po wodzie.
Nawet nie wiem, z czym się da porównać wrażenie, jakiego doznałem, gdy stąpnąłem na pierwszą nieruchomą falę. Nie takie, jakie się czuje, gdy człowiek idzie po bagnistej okolicy, zaczyna się zapadać i pośpiesznie wyciąga nogi z trzęsawiska. I nie takie, jakie się odczuwa maszerując po wilgotnym piasku.
Właściwie się nie zapadałem. Szedłem jak gdyby po cienkiej błonie, która dość wyczuwalnie uginała się i sprężynowała pode mną. Przez cały czas miałem przy tym wrażenie, jak gdybym zaraz miał się zapaść, ale nim do tego dochodziło, już unosiłem nogę z niebezpiecznego miejsca.
Raz jeden, gdzieś na środku zatoki, zatrzymałem się i przerwawszy sprężynującą otoczkę zacząłem powoli pogrążać się w wodę. Ale puściwszy się w dalszą drogę, natychmiast znowu się na nią wydostałem.
W zależności od tempa marszu woda wyczuwalnie zmieniała dla mnie swoje cechy fizyczne.
Według moich obliczeń przebiegłem kilometr w ciągu dwóch i pół minuty. Niezły czas, jeżeli wziąć pod uwagę stłuczoną nogę.
Wydostawszy się na brzeg i przedzierając się ku szosie przez kępy olszyny uśmiechnąłem się nawet, wyobrażając sobie, jaką minę będzie miał Żora przy spotkaniu ze mną.
Jednakże nie miałem sposobności podziwiać jego zakłopotania, ponieważ nie było go na drodze.
Do tej pory nie wiem, co mi się przywidziało po drugiej stronie zatoczki.
Może była to po prostu ciemna plamka, migająca przed oczyma pod wpływem zmęczenia nerwu wzrokowego.
W drodze powrotnej do osiedla spotkałem kilka autobusów. Jeden szedł do Leningradu i był całkiem pusty, a dwa inne, jadące w przeciwnym kierunku, przysiadły na osiach pod ciężarem licznych pasażerów.
To mi przypomniało, że dzisiaj właściwie jest niedziela, dzień wolny od pracy, a ja zamiast odpoczywać, uganiam się za bandytą.
Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, o ile pojęcie „wolność” przeciwstawia się możliwości robienia wszystkiego, co się zechce.
Rzeczywiście mogłem robić wszystko, czego dusza zapragnie — nawet biegać po wodzie. Ale jednocześnie czułem się niemal więźniem zamkniętym w pojedynce. Wszyscy jechali się opalać, kąpać, gawędzić z przyjaciółmi, a ja nawet nikomu nie mogłem opowiedzieć o tych cudach, jakie mi się już przydarzyły.
Dopóki przebywałem w tym osobliwym stanie, nieraz powracałem do tej myśli.
Wolność to przede wszystkim możność swobodnego obcowania z ludźmi i bez tej możności wszystko inne traci wartość.