Выбрать главу

Rozmyślając o tym, niepostrzeżenie doszedłem do osiedla i zatrzymałem się w niepewności.

Dokąd iść? Do Andrieja Mochowa, żeby otrzymać odpowiedź na tamtą kartkę? Do domu, żeby coś przekąsić?

Głód zaczął mi już doskwierać. W ogóle zauważyłem, że i mnie, i Zorzowi o wiele częściej chciało się jeść niż to bywa w normalnych warunkach — może dlatego, że przez cały czas znajdowaliśmy się w ruchu.

I gdzie teraz szukać tego nieszczęsnego Żory?

Niemal biegiem dotarłem do stacji kolejki i przez jakiś czas go tam szukałem.

Dopiero co przybył pociąg z Leningradu i cały peron był pełen przyjezdnych i witających. Odświętnie ubrani mężczyźni i kobiety, młodzież z plecakami, kilku rowerzystów.

Zapewne na stacji panowało duże ożywienie, ale dla mnie to wszystko przedstawiało tłum manekinów, które zeszły z wystawy sklepu gotowych ubrań.

W pewnym miejscu, na schodkach prowadzących z peronu na drogę, stał dwuletni malec w ubranku marynarskim, podtrzymywany przez dziadka za ramię. Na okrągłej buzi chłopca zastygł radosny uśmiech, a o dwa kroki od niego wyciągali ręce szczęśliwi tata i mama.

Jak gdyby wszyscy powtarzali przed fotografem „na czas” ckliwą scenkę rodzinną: „Duduś wita tatusia i mamusię”.

Wówczas po raz pierwszy doznałem uczucia wstydu, że nie jestem taki jak inni.

Później to uczucie wciąż we mnie narastało. Ale po raz pierwszy zjawiło się właśnie wtedy na peronie.

Możliwe, że wyda się to nieco dziwaczne, ale okropnie mnie gnębiła myśl, że wszyscy wokół są dobrze ubrani, czyści i weseli, a ja błądzę pomiędzy nimi w brudnej i podartej piżamie, nie ogolony i zmęczony.

Wiedziałem, że nikt nie może mnie zobaczyć, ponieważ nieustannie byłem w ruchu, ale mimo wszystko nie udawało mi się przezwyciężyć uczucia zawstydzenia.

Rozejrzawszy się po peronie, wyszedłem na drogę do Leningradu, która biegnie tutaj całkiem równolegle do linii kolejowej, i zobaczyłem nareszcie Żory o jakichś osiemset metrów przede mną.

Rozpoczęła się gonitwa, która trwała całe dwie godziny.

Zresztą nie wiem, czy to można było nazwać gonitwą. Żora nie uciekał przede mną, nie wiedział, że usiłuję go dogonić.

Koło stacji „Sportowa”, znajdującej się w odległości sześciu kilometrów od nas, o mało co nie doścignąłem Żory, bo się zatrzymał, żeby obszukać kieszenie starszego jegomościa w szarym garniturze, o wyglądzie profesora.

Byłem w tym czasie o jakieś sto metrów od nich i ukryłem się w krzakach, bojąc się, że Żora mnie zauważy. Później zacząłem się przedzierać chaszczami, ale Żora już dokonał swojego dzieła, rzucił portfel jegomościa na ziemię i pomaszerował dalej.

Portfel nadal leżał na asfalcie, gdy przechodziłem obok poszkodowanego. Miał rozdartą calutką marynarkę.

W ogóle cała nienaturalność i nawet bezsensowność tego pościgu polegała na tym, że po prostu fizycznie nie byłem w stanie dogonić Żory, chociaż przez cały czas widziałem z daleka jego krępą postać w marynarce. Prześcigaliśmy samochody i autobusy, poruszaliśmy się szybciej od jakiegokolwiek środka transportu. Nie było siły na ziemi, która by mogła mi dopomóc.

Jak w epoce jaskiniowej, rezultat zależał wyłącznie od naszych nóg. A Żora miał przewagę, ponieważ z każdym krokiem coraz bardziej utykałem.

Byliśmy już niedaleko od następnej stacji, gdy zdarzyło się coś, co ostatecznie spowodowało, że zaniechałem pogoni.

KATASTROIA KOLEJOWA

Zaczęło się od dźwięku, który mnie zmusił do wytężenia uwagi.

Szedłem utykając wzdłuż nie kończącego się pociągu towarowego, gdy nagle skądś z daleka nadszedł i rozległ się niski, wciąż wzmagający się ryk. Do tego stopnia przypominało to grzmoty, że się zatrzymałem i popatrzałem na niebo. Ale nie było na nim ani jednej chmurki.

Pamiętam, że ryk ten nawet mnie przestraszył. Było w nim coś wszechogarniającego. Jak gdyby krzyczała sama ziemia. A ja miałem już dość wszelakich cudów i kosmicznych niespodzianek.

Następnie popatrzyłem w stronę parowozu, ujrzałem nieruchomy obłoczek pary obok komina i zorientowałem się, że te dźwięki wydobywają się z gwizdka. Maszynista uprzedzał zawiadowcę stacji o zbliżaniu się pociągu.

Bardzo długo szedłem wzdłuż wagonów. Na początku jechały lory załadowane granitem, potem kilka wagonów bydlęcych, trzy cysterny z naftą, znowu lory i znowu wagony.

Był to rzeczywiście nie kończący się pociąg i zanim dotarłem do połowy, znudziło mi się ściganie.

Może się wydawać dziwne, ale kiedy Żora i ja szliśmy dokądkolwiek, wcale nie czuliśmy, że się poruszamy z nadnaturalną prędkością.

Wydawało się nam, że wszystko inne stoi w miejscu, a my sami poruszamy się zaledwie z normalną szybkością.

Rzecz w tym, że „prędko” i „powoli” są to pojęcia czysto subiektywne.

Stąd też wyobrażałem sobie, że idę z normalną szybkością wzdłuż nie kończącego się pociągu, który stoi niemal bez ruchu. (W rzeczywistości poruszał się z szybkością czterdziestu kilometrów na godzinę.) Byłem już przy pierwszych wagonach, gdy do ryku syreny parowozowej dołączyły się pogwizdy o wyższych tonach. Miałem wrażenie, że wychodzą one spod kół.

Później, już przy tendrze, zobaczyłem w dole pod niewysokim nasypem staruszkę w szydełkowym kaftaniku, która ze zrozpaczoną miną wyciągała ręce do czegoś, co się znajdowało na szynach tuż przed parowozem.

Ponieważ szedłem przy samych wagonach, nie mogłem się zorientować, co to takiego.

Uszedłem jeszcze parę kroków i wyminąłem parowóz. Pamiętam, że owionęło mnie gorąco, gdy przechodziłem obok wału korbowego.

O dwadzieścia metrów od małych kółek na przedzie, nazywanych biegunkami, na torze stała cztero- czy pięcioletnia dziewczynka.

Raczej nie stała, ale biegła. Ale ponieważ dla mnie cały świat był pogrążony w bezruchu, wydawało mi się, że stoi w postawie biegnącej.

Zwyczajna dziewczynka. Słomiana grzywka nad czołem, króciutka sukienka ze sztucznego włókna, pulchne, niezdarne nóżki.

Popatrzyłem na dziewczynkę, na staruszkę, na maszynistę, który nie wiadomo dlaczego wysunął się niemal do pasa ze swego okienka, i poszedłem dalej.

Żora, jeszcze widoczny, znajdował się o jakieś pół kilometra przede mną.

Odszedłem dziesięć metrów i wtedy dopiero mnie oświeciło.

Co ja robię? Dokąd idę? Przecież z tyłu za chwilę nastąpi katastrofa!

Dziecko wpadnie pod pociąg!

Dopiero później się zorientowałem, jak do tego doszło. Na nasypie i jego zboczach zawsze w czerwcu dojrzewa mnóstwo poziomek. Chociaż administracja kolei zabrania wchodzenia na nasyp, okoliczni letnicy i dzieci wiejskie często je tutaj zbierają.

Z pewnością staruszka i dziewczynka właśnie to robiły. Później staruszka nagle zobaczyła z daleka pociąg i próbowała ostrzec wnuczkę, znajdującą się po drugiej stronie toru.

Ale dziewczynka nie zrozumiała i pobiegła w stronę staruszki.

Wszystko to było jasne, ale co teraz miałem zrobić?

Wiedziałem, że jeżeli po prostu zdejmę dziewczynkę z toru i postawię na trawie, to tak, jakbym naleciał na dziecko z szybkością kuli armatniej.

Pamiętałem, jak odrywały się oparcia krzeseł, gdy próbowałem je przestawić z miejsca na miejsce.

Muszę się przyznać, że poczułem gwałtowną nienawiść do głupiej staruszki. Z małym dzieckiem zbierać poziomki na torze kolejowym!

Moim zdaniem, za mało u nas łupi się grzywien za rozmaite wykroczenia przeciw przepisom…