Выбрать главу

Do Andrieja Andriejewicza dostałem się znowu przez okno gabinetu.

Przeskoczyłem przez parapet i zobaczyłem, że Mochow i jego żona Wala stoją przy stole. Oboje mieli takie miny, jak gdyby się czemuś przysłuchiwali.

Spodziewałem się, że znajdę na biurku przygotowaną dla mnie kartkę, ale jej nie było.

Wala miała w ręku nóż do krajania chleba. Pewnie przygotowywała śniadanie, gdy Andriej ją zawołał.

Przy mojej zwiększonej pobudliwości poczułem, jak narasta we mnie rozdrażnienie. Dlaczego nie odpowiedział na mój list?

Później spojrzałem na swój zegarek i serce mi zamarło. Pan rozumie, od czasu, jak byłem tutaj w gabinecie, upłynęły raptem c z t e r y normalne „ludzkie” minuty!

Moje rozmyślania przy garażu, bieg po falach przez zatokę, pościg za Żorą wzdłuż linii kolejowej, ocalenie dziewczynki i droga powrotna do osiedla — wszystko to się zmieściło w czterech zwykłych minutach.

Jasne, że Mochow nie zdążył się zorientować, o co chodzi. A ja już powróciłem po wszystkich swoich perypetiach i chcę dostać odpowiedź na mój list. Usiadłem na krześle i zacząłem się im przyglądać. Obie te żywe lalki nieskończenie powoli zwracały ku sobie głowy i nieskończenie powoli na ich twarzach rozpływały się uśmiechy.

Minęło piętnaście minut, zanim nareszcie uśmiechnęli się do siebie i Wala zaczęła otwierać usta. Z pewnością miała zamiar powiedzieć mężowi, żeby jej nie przeszkadzał w nakrywaniu do stołu.

Kiedy właziłem przez okno, spowodowany przeze mnie przeciąg uniósł z biurka zerwaną kartkę terminarza i przynajmniej przez dziesięć minut kartka spływała ukośnie do kąta pokoju.

Był to zaczarowany, śpiący świat, w którym ludzie i przedmioty żyli w jakiejś leniwej drzemce.

Wstałem, wziąłem maszynę z biurka i postawiłem ją na podłodze — niech Wala przekona się również, że to nie żarty. Wziąłem z nieruchomej ręki Andrieja ołówek i wielkimi literami napisałem na arkuszu ponad jego rysunkiem: „Żyję w innym czasie. Potwierdź, że przeczytałeś i zrozumiałeś, co tutaj zostało napisane. Napisz mi odpowiedź. Nie mogę cię słyszeć. Napisz natychmiast. W. Korostylew”. Ile czasu będzie potrzebował Andriej, żeby zrozumieć mój nowy list i napisać odpowiedź?

Chyba nie mniej niż jedną „ludzką” minutę. Nie mniej od moich pięciu godzin. Wyskoczyłem przez okno do ogrodu i podszedłem do sklepiku, żeby się zaopatrzyć jeszcze w masło i konserwy.

Niezbyt sobie przypominam, czym się później zajmowałem. Zdaje mi się, że te pięć godzin minęło dla mnie w jakimś dręczącym oczekiwaniu.

Dwa razy jadłem — znowu chleb z masłem i konserwy — włóczyłem się, kulejąc, po osiedlu, około godziny przesiedziałem trzymając nogę w miednicy z zimną wodą. (Bardzo długo się męczyłem, zanim napełniłem tę miednicę i zanim się przekonałem, że nie można jej przenosić z miejsca na miejsce. Gdy tylko próbowałem to uczynić, woda wyślizgiwała się z miednicy i powoli rozlewała się po kaflowej posadzce łazienki.) A dokoła mnie dalej trwał ów nieskończony ranek. Nie od razu uświadomiłem sobie, dlaczego tak ważne było dla mnie to, żeby Andriej się dowiedział, co się ze mną stało. Żeby w ogóle ktoś o tym wiedział.

Chodzi o to, że dla człowieka najstraszniejsza jest bezcelowość.

Możemy znosić rozmaite cierpienia i pokonywać wszelakie przeszkody, ale tylko wtedy, gdy wszystko to ma jakiś cel.

Prócz tego bardzo ważna jest dla człowieka swoboda decydowania o swoim losie. Niekiedy zdecyduje się iść na pewną zgubę. Ale musi to nastąpić w wyniku jego własnej inicjatywy. Człowiek wszędzie chce być panem okoliczności, nie zaś ich niewolnikiem.

I ja najwidoczniej też chciałem być panem swoich życiowych okoliczności. Jakaś siła wyrwała mnie ze zwykłego ludzkiego życia. Na razie, dopóki nikt o tym nie wie, pozostaję w sytuacji człowieka, który wpadł pod tramwaj. Ale ja nie chciałbym być ofiarą ślepego przypadku.

Chciałem, żeby ludzie wiedzieli o tym, co się ze mną stało; żebym mógł z nimi korespondować, w jakiś sposób zapanować nad sytuacją. Wówczas wszystko, co jeszcze może nastąpić, odzyskałoby sens. Nawet moja śmierć — jeżeli to przyspieszone istnienie w końcu mnie zabije… Rozmyślania te pochłonęły mi resztę czasu, jaki dałem Andriejowi Mochowowi na napisanie odpowiedzi. Mówiąc szczerze, spodziewałem się wszystkiego, tylko nie tego, co mi napisał na tym samym arkuszu kalki technicznej.

Andriej pochylił się nad biurkiem z ołówkiem w ręku, a Wala, na wpół odwrócona, stała przy drzwiach. Miała wygląd nieco przestraszonej.

Przelazłem przez parapet i pod swoim pismem zobaczyłem dwie nierówne linijki: „Wasilij Pietrowicz, daj pokój tym figlom. Pokaż się. Bądź co bądź, to niepoważne. Przeszkadzasz w pra…”

Właśnie kończył ostatnie zdanie.

Pamiętam, że byłem strasznie rozgoryczony. Figle! Niepoważne!

Wszystko, co przeżyłem i oglądałem w ciągu tego ranka — to tylko figle.

A niech ich! Zaraz im pokażę, co to za figle.

Później jednak wziąłem się w garść. A ja, czyżbym od razu uwierzył przyjacielowi, gdybym otrzymał od niego wiadomość, że żyje w innym czasie?

Przez kilka chwil kręciłem się po pokoju między nieruchomymi Walą i Andriejem, nie wiedząc, co mam właśnie robić. W końcu mnie oświeciło — to przecież takie proste! Usiadłem przy biurku obok Andrieja i przesiedziałem pięć minut bez ruchu.

Zobaczyli mnie oboje. Najpierw Andriej, później Wala. Andriej stał przy biurku, pochyliwszy się nieco. Kończył swój list. Później ciało jego zaczęło się wyprostowywać, a głowa zwracać w moim kierunku. Zresztą jeszcze wcześniej zwróciły się ku mnie jego źrenice.

Prostował się jakichś pięć albo sześć minut, a może nawet dziesięć. W tym czasie na jego twarzy odmalowała się cała gama uczuć. Zdziwienie, później przestrach — i na koniec niedowierzanie.

Pomimo wszystko wyrazistość twarzy ludzkiej jest zdumiewająca.

Leciutko rozszerzone oczy — może o jedną setną bardziej niż zazwyczaj — i macie zdziwienie. Dodajcie do tego nieco opuszczone kąciki warg — a na waszej twarzy wyrazi się przestrach. Zupełnie nieznacznie unieście wargi, i to już będzie niedowierzanie.

Zdziwienie i przestrach nastąpiły po sobie dość szybko, ale niedowierzanie utrzymywało się długo na twarzy Andrieja. Nie rozstawał się z nim jakichś piętnaście minut, stojąc przy mnie jak skamieniały. Od siedzenia bez ruchu zabolały mnie plecy.

Następnie zaczął nieskończenie powoli podnosić rękę. Chciał mnie dotknąć, żeby się przekonać, że to nie złudzenie.

A Wala po prostu się przelękła. Usta otwarła szeroko i oczy się jej rozszerzyły. Zaczęła całkiem odwracać się ku drzwiom — przedtem stała wpółodwrócona — później się zatrzymała i znów powolutku jęła zwracać głowę w moim kierunku. Ale wyraz lęku długo pozostawał na jej twarzy.

Bardzo mi trudno opisać, co czułem, gdy ręka Andrieja powoli, nieomal tak powoli, jak sunie po trawie cień wierzchołka wysokiego drzewa, zbliżała się do mojego ramienia.

W ogóle wydawał mi się nie nazbyt żywy i wrażenie wzmagało się tym bardziej, gdy się poruszał. Powolność jego ruchów podkreślała całą niezwykłość sytuacji. Gdyby Andriej i Wala nie ruszali się wcale, przypominaliby manekiny albo dobrze wykonane figury woskowe i to nie byłoby takie uderzające.

Później ręka Andrieja opadła na moje ramię. Liczyłem według tętna.

Dwadzieścia pięć uderzeń, jeszcze dwadzieścia pięć… Dwie minuty, trzy, cztery.