Выбрать главу

Przed czterema godzinami z domu Juszkowów wyszedł ich starszy syn i obecnie przechodzi przez ogród. Gdy go obserwowałem po raz pierwszy, na każdy jego krok wypadało około trzech moich minut. Obecnie wypada około czterech. A więc przez cały czas ulegam przyśpieszeniu.

Z tą obserwacją zbiega się również inna. Woda stała się jeszcze gęstsza.

Stałem na fali w zatoce około pół sekundy nie zapadając się”.

„Ten sam dzień i godzina. 28 min.

Uderzyłem młotkiem w duży kamień w ogrodzie. Młotek się rozpłaszczył na placek, jak gdyby był z gliny. Jeszcze paroma uderzeniami zmieniłem go w kulę.

Drzewo zrobiło się miękkie jak masło. Grubą calową deskę udało mi się przeciąć w poprzek słoja z taką łatwością, jak gdybym krajał masło. Ale przy drugiej próbie nóż się stępił i wyciągnąłem go z trudem.

Widziałem w ogrodzie motyla, którego nie mogłem złapać. Ulatywał przede mną. A więc jeszcze jedno potwierdzenie faktu, że wszystko, co żyje, podlegało działaniu siły. Jednakże tylko istoty żyjące, ponieważ zegarek chodzi tak jak poprzednio.

Interesujące byłoby zbadanie, czy zwiększyła się szybkość rozchodzenia się fal elektrycznych i prądu elektrycznego w tej strefie. Niestety nie mam żadnych przyrządów…”

Gdy paroma uderzeniami o kamień przeobrażałem młotek to w kulę, to w rozpłaszczony placek, i robiłem to dotąd, aż żelazo zaczęło się kruszyć, orientowałem się oczywiście, że własności fizyczne metalu pozostały bez zmian, natomiast niewiarygodnie wzrosła energia moich ruchów.

W związku z tym przyszło mi do głowy, że w przyszłości, gdy ludzkość opanuje sposób przyśpieszenia życia, uzyska olbrzymią dodatkową władzę nad przyrodą.

Za pomocą prostych skrzydeł z aluminium czy plastyku człowiek, który otrzymał dawkę bodźca przyśpieszającego, będzie mógł się utrzymać w powietrzu dokonując kilkudziesięciu uderzeń skrzydłami na sekundę.

Ludzie nauczą się chodzić po wodzie. Nie będzie dla nich straszny upadek z niedużej wysokości, dlatego że przyśpieszenie swobodnego padania wyda się im nieskończenie powolne.

Wzrosną niezmiernie możliwości wytwórcze. Metal i drzewo staną się w ręku człowieka miękkie jak wosk, nie tracąc przy tym swojej odporności na działanie wszystkich pozostałych sił przyrody.

Pewnego razu po takich rozważaniach przyśnił mi się jakiś zadziwiający, szczęśliwy i radosny sen.

Śniło mi się, że stoję na środku ogromnej sali o matowo-perłowych wysokich ścianach zamykających ją z trzech stron. Stropu nie było. Przede mną na takiej samej perłowej posadzce leżały zwinięte rulony rysunków, ale nie z papieru, tylko z jakiegoś gładkiego żółtego materiału. Była to moja dopiero co ukończona praca.

Z lewej strony sala otwarta była na morze. Dzikie, groźne morze Północy toczące w moim kierunku legiony stromo spiętrzonych fal. Gdzieś na dole uderzały o niewidzialny dla mnie brzeg, a pod ich ciosami drżały mury i posadzka gmachu. Niebo też było blade, północne, okryte granatowymi, skłębionymi chmurami i tylko w dali na horyzoncie jaśniała czysta smuga nadchodzącego świtu. Ze wszystkich stron biła świeżość, siła i potęga. A ja, dopiero co ukończywszy niewiarygodnie trudne zadanie, czułem się całkowitym, suwerennym władcą tej ogromnej sali, w której stałem — i morza, i nieba, i całego stworzenia. I wiedziałem także, że ludzie — niezliczone mnóstwo ludzi żyjących poza ścianą tej sali i za burzliwym widnokręgiem — byli takimi samymi dumnymi władcami wszystkiego, co istnieje…

Coś jeszcze śniło mi się wówczas, ale zapamiętałem przede wszystkim owo uczucie władzy nad całą przyrodą, dzielonej ze wszystkimi ludźmi.

Po tym śnie przez kilka godzin chodziłem po nieruchomym osiedlu szczęśliwy i nawet nie odczuwałem dręczącej mnie przez cały czas samotności.

Zrozumiałem, że cała dotychczasowa historia była właściwie tylko niemowlęctwem ludzkości, że nadszedł czas, w którym człowiek zdoła zbudować dla siebie nie tylko nowe maszyny i urządzenia, ale i całkiem nowe fizyczne warunki egzystencji — nie te, którym podporządkowują się zwierzęta i świat ciał nieożywionych.

Były to zresztą moje ostatnie spokojne godziny. Ostatnie, ponieważ prędkość mojego życia przez cały czas rosła i zacząłem się czuć coraz gorzej.

Mniej więcej o ósmej dziewiętnaście spostrzegłem, że wszystko, co w osiedlu się poruszało, zaczęło się poruszać jeszcze wolniej. Oznaczało to, że ja sam zacząłem żyć jeszcze szybciej.

Powietrze jak gdyby bardziej zgęstniało, coraz trudniej było przezwyciężać jego bierny opór w czasie chodzenia. Woda z otwartego kranu nie wyciekała, ale formowała się w szklany sopel. Sopel ten można było odłamywać, w ręku długo pozostawał gęsty jak galareta i dopiero później zaczynał rozpływać się w dłoni.

Przez cały czas było mi gorąco i stopniowo zacząłem się pocić. Gdy się poruszyłem, pot momentalnie wysychał mi na twarzy i na całym ciele. Ale wystarczyło zatrzymać się na chwilę, żeby od razu zaczęła mnie oblepiać taka sama galareta, w jaką zmieniła się woda, tylko o wiele bardziej nieprzyjemna.

Wszystko to dałoby się znieść, ale równocześnie zaczęło mnie dręczyć nieustające pragnienie. Przez cały czas chciało mi się pić, a woda leciała z kranu zbyt wolno dla mnie.

Na swoje szczęście domyśliłem się jeszcze wcześniej, żeby otworzyć kran w wannie, ale w ciągu kilku moich godzin woda zaledwie pokryła dno. Wiedziałem, że na długo mi jej nie starczy i starałem się zaspokoić tym, co mogłem wydobyć z kranu.

Zadziwiające, że wówczas nie przyszło mi do głowy, żeby znaleźć gdzie indziej, w innym domu pełny czajnik lub nawet pełne wiadro. Nie wiadomo czemu zdawało mi się, że kran w kuchni i kran w łazience stanowią jedyne źródła, z których można czerpać wodę.

Później do pragnienia dołączył się głód. Mówiłem już wcześniej, że Żorze i mnie chciało się jeść znacznie częściej niż w normalnym życiu.

Zapewne zużywaliśmy zbyt wiele energii przy poruszaniu się. Teraz niemal bez przerwy żułem i w żaden sposób nie mogłem się nasycić.

A z jedzeniem było krucho. Ze sklepiku udawało mi się przynieść naraz tylko trzy bochenki chleba i parę puszek konserw — czyli tyle, ile można było wziąć w ręce. Walizek nie mogłem wykorzystać dlatego, że rączki urywały się przy pierwszym dotknięciu, z plecaka pozostały strzępy, gdy próbowałem go zdjąć z wieszaka w przedpokoju. (W ogóle im szybciej żyłem i poruszałem się, tym mniej trwałe stawały się rzeczy.) Ale trzy bochenki chleba i puszka byczków w pomidorach starczały mi tylko na trzy do czterech godzin, a później znów trzeba było iść do sklepiku.

Nigdy przedtem nie odczuwałem takiego ostrego, ssącego uczucia głodu — nawet podczas blokady Leningradu. Najstraszniejsze było to, że głodowałem z pełnymi ustami. Żułem i miałem wrażenie, że ani rusz mi to nie wystarcza, że jedzenie mnie nie nasyca. Później głód ustąpił przed upałem. Szybkość moja wciąż się zwiększała, osiedle zastygło w całkowitym bezruchu. Syn Juszkowów, który się przygotowywał do gimnastyki porannej, stał jak posąg.

Powietrze zgęstniało do konsystencji galarety. Ażeby iść, musiałem wykonywać rękoma ruchy pływackie, inaczej nie mógłbym przezwyciężyć tej zwartej ściany.

Trudno było oddychać, serce biło ustawicznie jak po stumetrówce.

Najstraszniejszy jednakże był upał. Dopóki leżałem bez ruchu, było mi po prostu gorąco, ale wystarczyło podnieść rękę, żeby natychmiast sparzyło ją niczym wrzątkiem. Każdy ruch parzył i gdy musiałem przejść parę kroków w zgęszczonym powietrzu, wydawało mi się, że idę przez palący samum pustyni. Leżałbym przez cały czas, gdyby „mnie nie dręczył głód i pragnienie.