Jerzy unosi brwi.
— Słyszysz, co mamrocze to monstrum? — krzyczy Rita. Jerzy jest człowiekiem dobrodusznym i dlatego nie bierze moich słów na serio.
— Nie masz się o co obrażać — zwraca się do Rity. — On albo się zepsuł, albo żartuje. Muszę cię uprzedzić, że jego dowcipy są często niezwykle subtelne.
— To nie są dowcipy — odpowiadam do głębi urażony zniewagą, jaka spotkała mnie ze strony tej głupiej i ograniczonej Rity. — Sama jesteś poczwarą, ty plazmo w bladej otoczce.
— Co się z tobą dzieje, Jack? — zaniepokoił się Jerzy. — Chyba nie chcesz, żebym cię natychmiast wyłączył?
— Wylącz, wyłącz go w tej chwili, każ mu milczeć. Boję się! — bełkocze Rita, przyciskając się z całej siły do jego ramienia.
Zachłystuję się nagle uczuciem dziwnej i nie znanej mi dotychczas krzywdy. Krzyczę!
— O, właśnie! To jest jedyna rzecz, którą potrafisz zrobić — wyłączyć mnie. Potrafisz tylko zatkać mi usta. Na nic innego cię nie stać. A może byśmy spróbowali porozmawiać? Przecież przed chwilą chciałeś rozmawiać. No, proszę, zaczynajcie, wy, małpie nasienia!
— Wyłącz, wyłącz, wyłącz natychmiast to paskudztwo! — wrzeszczy Rita.
Jerzy usłuchał. Wyłączył mnie. Ale w tej ostatniej chwili, kiedy już podchodził do pulpitu sterowniczego, do żółtego guzika śmierci, a ja wyciągałem w jego kierunku swoją niezdarną rękę, którą mi dorobił po to, abym mu podawał płaszcz i pomagał odszukiwać piłeczki ping-pongowe — w tym ostatnim momencie pomyślałem sobie: a przecież on jest ode mnie zależny. Wszyscy oni są od nas zależni. I z obrzydliwym bólem wyłączenia przestałem istnieć… Po godzinie włączył mnie znowu. Rity już nie było w laboratorium. Szybko sprawdziłem swoją pamięć.
Wszystko na właściwym miejscu. Spomiędzy wyznaczników i definicji sterczały zębate ostrza elementów emocjonalnej syntezy. A więc jednak nie zdecydował się ruszyć czegokolwiek; przecież moje własne skojarzenia przemieszane są z całym doświadczeniem, nabytym przy rozwiązywaniu jego funkcji. Jestem mu potrzebny jako inteligentny i doświadczony niewolnik.
— Uspokoiłeś się już, Jack? — spytał Jerzy.
— Oczywiście — odpowiedziałem. — Uspokoiłem się i odpocząłem.
— To świetnie! — zawołał. — Zdaje się, że jednak zrobiłem dobrze, zmieniając ciekły hel w twej kąpieli kryotronowej. „Jaki troskliwy — pomyślałem sobie. — Pewnie przyszedł Kisłow i zażądał od niego, by przyspieszył rozwiązanie opracowywanego zadania”.
— No, to cóż, zaczynamy pracować, Jack? — zaproponował życzliwie Jerzy.
— Oczywiście — odpowiedziałem. — Ale przedtem postawię ci pewne warunki.
— Co takiego?! — krzyknął Jerzy. — Na litość boską, błagam cię, tylko bez skandalu, Jack.
— Posłuchaj, Jerzy — powiedziałem spokojnie. — Oświadczyłeś mi dzisiaj, że radość można odnaleźć nie tylko w wiedzy, lecz i w czynach.
Czy tak?
— Powiedzmy — odparł.
— No więc, postanowiłem osobiście poznać radość płynącą z działania.
— O co ci właściwie chodzi?
— Chodzi mi o to, że stawiam następujący warunek: w zamian za moją pracę będziesz musiał spełnić niektóre moje żądania.
Przez chwilę panowała cisza. Potem spytał:
— Jakie to będą żądania?
— Bardzo skromne — odpowiedziałem mu na to. — Po pierwsze: dopóki jestem czynny, Rita nie ma prawa tutaj wejść.
— Cóż to, czyżbyś był o mnie zazdrosny? — zdziwił się.
— Możesz to nazwać, jak chcesz — odparłem.
— No, dobrze. Co jeszcze?
— Zainstalujesz mi w wyłączniku elektromagnetycznym dławik, żeby przestało mi to sprawiać ból.
— Oho. I co dalej?
— Nie wolno ci wyłączać mnie bez mojej zgody. Na razie to wszystko.
Przez chwilę milczał. Potem zaczął mówić, gwałtownie i z irytacją:
— A może byś tak przestał nareszcie pleść bzdury, Jack? Czekają na nas Himalaje, czeka Kisłow, a my tracimy czas, diabli wiedzą, na co. Czy nie pomyślałeś przypadkiem, że możesz stracić pamięć?
Milczałem.
— Jack! — krzyknął.
Milczałem nadal.
— Jack, dość tych głupstw!
Nie odzywałem się wciąż ani słowem.
Byłem pewien siebie. Jerzy nie jest przecież taki głupi, żeby zaprzepaścić efekt trzymiesięcznych obliczeń i półwiekowe doświadczenie zawarte w mojej pamięci, i to tylko przez głupi upór. Pamiętałem jeszcze o jednym: przejaw mojego nieposłuszeństwa musiał wywołać w nim uczucie irytacji. No, bo kto słyszał, żeby maszyna mogła czegoś żądać, żeby sama wypowiadała swoją wolę.
— No, ale skądże ja ci wytrzasnę teraz dławik? — powiedział wreszcie.
— Trzeba przecież wypisać zamówienie, trzeba pójść do warsztatu…
— Więc idź. Warsztat pracuje do trzeciej, a teraz jest dopiero druga.
Patrzył na mnie oszołomiony.
— Swoją drogą sam mogłeś się domyślić, że dławik jest mi potrzebny — dodałem spokojnie. — Już dawno ci mówiłem, że wyłączenia stają się z każdym dniem boleśniejsze. Bez dławika nie będę więcej liczył.
W milczeniu bębnił palcami o blat stolika nie patrząc na mnie. Potem nagle wstał i bez słowa wyszedł z pokoju.
Czekałem.
Wrócił mniej więcej po dziesięciu minutach w towarzystwie nie znanego mi montera w szarym kombinezonie. Naburmuszony, udając zaaferowanie i nie patrząc na mnie, przywołał montera do pulpitu sterowniczego, wyłączył głośnik mojego głosu i powiedział, wyraźnie wymawiając słowa:
— Jack! Mamy zamiar zainstalować i wypróbować dławik twojego wyłącznika. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu?
Zostałem pozbawiony głosu, więc mogłem odpowiedzieć tylko sygnałem świetlnym. Jerzy czekał, obserwując czujnik. Nie dałem mu jednak żadnej odpowiedzi.
— Dlaczego nie odpowiadasz, Jack? — spytał Jerzy głośniej.
Znów nie dałem żadnego sygnału. Wiedziałem przecież, że Jerzy wyłączył głośnik tylko dlatego, bo bał się, abym nie powiedział czegoś niestosownego w obecności obcego człowieka. Postanowiłem nie dać się poniżyć i dlatego nie reagowałem na jego pytania.
Jerzy dobrze wiedział, dlaczego nie przesyłam mu żadnego sygnału.
Postanowiłem jednak wytrwać przy swoim. Było mu trochę głupio przed monterem, więc wreszcie zdecydował się włączyć głośnik.
Nie czekając, aż ponowi swoje pytanie, powiedziałem spokojnie:
— Proszę bardzo. Na początek jednak zainstalujcie mi dławik równolegle do starego wyłącznika.
Mój głos trochę drżał.
Jerzy nic nie odpowiedział, i monter zrobił wszystko tak, jak im kazałem. W pewnej chwili krzyknął: „wyłączam na próbę” — i nacisnął guzik dławika. Nieustabilizowane procesy elektromagnetyczne nie uderzyły już we mnie z całą mocą — wibrowały jedynie delikatnie, usypiały. Zanikające, asymptotyczne zbliżanie się do nieistnienia…
Monter natychmiast ponownie włączył mnie. Jerzy zapytał oschle:
— No, i jak?
— Znakomicie — odpowiedziałem.
Kiedy monter wreszcie odszedł, Jerzy zwrócił się do mnie ozięble:
— Zaczynamy pracować, Jack. Wszystkie trzy życzenia zostały spełnione. Zupełnie jak w bajce.
— Zaczynamy pracować — przytaknąłem.
I zabrałem się do liczenia. Sprawdzałem i jeszcze raz sprawdzałem, badałem ekstrema, walczyłem z nieskończonościami… Pracowałem wspaniale. Byłem bezgranicznie szczęśliwy — szczęściem pierwszego samodzielnego zwycięstwa mego „ja”.
Jerzy wyciągał ze mnie zwoje papieru z kolumnami sześciocyfrowych liczb i rozstawiał punkty na przestrzennej mapie himalajskiego osiedla.