— Nie — odpowiadam i czuję, że zaczyna mnie ogarniać delikatne drżenie magnetostrykcyjnej wibracji.
— Zabierzmy się do pracy, Jack — powtarza Jerzy stanowczo. Wyłącza moją rękę. Podchodzi do mnie z rulonem zadania i jakimś maleńkim przyrządem. Przyrząd wygląda jakoś dziwnie, inaczej. Jest to skrzyneczka z wyłącznikami przerzutowymi. Pokazując mi przyrząd, Jerzy mówi:
— Sam to wykombinowałem, Jack. Skonstruowałem to dzisiaj w nocy.
Sam!
Podchodzi do mojego podzespołu emocji… Drżę cały…
Cocco tto? cckccp zkiifffc clfar2 2c Za 45 Zazazaza ol23456789z za za 12…
Zachodni sektor…
347001
000441
258114
957400
549000
417745
645876
645989
243927
Przełożył J. Herlinger
A. Gromowa
GLEGI
Otworzył górny właz rakiety i, stojąc na stopniach, do połowy wychylił się na zewnątrz. Widział jasne zielone niebo z wielkim białym słońcem.
Skafander szybko się nagrzał, zrobiło się gorąco. „Można by się tutaj doskonale obejść bez skafandrów — pomyślał z irytacją. — Ani się człowiek obejrzy, jak się w takiej skorupie ugotuje niby jajko…” Chciał się już cofnąć, ale wtem ujrzał ciemny punkt, poruszający się w oddali na horyzoncie. Zacisnął usta i powoli wspiął się na najwyższy stopień. „Oczywiście, wszędołaz. Ale dlaczego wracają tak wcześnie? I, jak widać, pędzą co sił…” Nagle zrozumiał, że cały czas podświadomie spodziewał się jakiejś katastrofy. Czekał na jakiś podstęp ze strony tej miłej, spokojnej planety. „Miła, spokojna, martwa — mamrotał patrząc na wszędołaz. — Taka sympatyczna nieboszczka, aż serce się raduje”.
Sam nie mógł pojąć, dlaczego jest taki zły na tę planetę, która przecież nic nie zawiniła i sprawiała wrażenie bardzo nieszczęśliwej.
Prawdopodobnie złościło go, że przy całym swym pięknie i spokoju była martwa. A raczej — wymarła. I to nie wiadomo, dlaczego? Za wzgórzami otaczającymi dolinę, na której wylądowała ich rakieta, rozrzucone były wsie, a w oddali widać było duże miasto, być może stolicę państwa.
Jeszcze niedawno mieszkały tam jakieś istoty podobne do ziemskich ludzi, które stworzyły cywilizację na stosunkowo wysokim poziomie. Zachowały się budowle, freski, obrazy i książki. Pozostały fabryki, drogi, maszyny, aparaty latające, słowem — dobrze rozwinięta, ale zaniedbana i ginąca technika. Na podstawie znalezionych książek udało się odcyfrować język i odtworzyć wygląd zewnętrzny tych siedmiopalczastych, wyłupiastookich istot, prawdopodobnie drobniejszych i wątlejszych niż mieszkańcy Ziemi.
Gdyby zaszła potrzeba, można by się z nimi porozumieć.
Ale właśnie w tym rzecz, że wszystko, co żyło na tej planecie, zginęło bez śladu. Pozostała roślinność wszystkich odcieni czerwonego koloru — od różowego i blado-pomarańczowego do ciemnopurpurowego, niemal czarnego. Właśnie takie ciemnopurpurowe drzewa zgromadzone były wokół wielkiego jeziora leżącego pomiędzy pagórkami. Woda w jeziorze wydawała się zupełnie czarna, chociaż wypływająca z niego rzeka była szkliście przejrzysta. W jeziorze było pełno długich ciemnych węgorzy, a w rzece i jej dopływach uwijały się stadkami wrzecionowate, prawie zupełnie przezroczyste rybki. Herbert Jung łowił i badał węgorze i ryby.
Chwytał także lądowe fiołkowoczarne jaszczurki. „A cóż właściwie ma robić Jung, jeżeli na tej planecie pozostały tylko ryby i jaszczurki? Ani ludzi, ani zwierząt, ani ptaków… Co prawda Karol onegdaj schwytał w mieście jakieś zwierzątko. Być może, gdzieś tai się tutaj jeszcze życie…” Nadal obserwował spokojną, czerwono-różową dolinę, otoczoną spadzistymi wzgórzami, i widział, jak szybko powiększa się i przybliża do rakiety plamka wszędołazu. „Tak, pędzą całą parą… To znaczy…
przeklęta planeta!” I mimo woli oblał się rumieńcem wstydu. „Przecież wszelkimi siłami domagałeś się, by cię puścili na ten lot! Chciałeś koniecznie dokądś dolecieć jako pierwszy! Odkryć nowy świat!
Romantyzm wielkiej niewiadomej! Oto masz swój romantyzm! A może szukałeś romantyzmu z wszelkimi wygodami?”
— Kazik! Nasi wracają! — krzyknął, wbiegając do kabiny Kazimierza.
— Nie wrzeszcz! — z niezadowoleniem mruknął Kazimierz potrząsając piękną jasną czupryną. — Płoszysz mi wszystkie rymy… Chwileczkę…
Aha, jednak mam!
Chrząknął z zadowoleniem, a potem uniósł głowę. — Co mówiłeś, Wiktorze?
Jego wielkie szafirowe oczy jarzyły się na bladej twarzy. Wiktor wiedział, że Kazimierz ma żelazne zdrowie i nerwy jak postronki, że jest mistrzem Polski w jeździe na nartach, a jednak za każdym razem ze zdziwieniem spoglądał na to blade, pociągłe oblicze, rozjaśnione mistycznym blaskiem oczu, na tę twarz poety i jasnowidza. Chociaż w rzeczywistości Kazimierz płodził tylko kiepskie wierszydła i wcale nie zdradzał talentu do zaglądania w przyszłość.
— Znów wiersze do Krysi? — zapytał Wiktor. — Mówię, że nasi wracają. Zbyt wcześnie, rozumiesz? Dobrze wiedziałem, że na tej planecie wydarzy się jakieś nieszczęście!
Przeszedł się po kabinie tarmosząc ciemne, krótko ostrzyżone włosy.
— Nie tup mi nad uchem — poprosił Kazimierz. — Przeszkadzasz. A właściwie, skąd ci przyszło do głowy, że to nieszczęście? Może znaleźli coś ciekawego i dlatego wracają. Ot, wyjdą ze śluzy, wtedy się wszystkiego dowiesz.
Wiktor z całej siły trzasnął drzwiami, chociaż z góry wiedział, że wcale nie trzasną. Dzięki porowatej uszczelce, drzwi zamkną się bezdźwięcznie.
Kazimierz nawet się nie obejrzał. „Też znalazł czas na układanie wierszy — z przykrością myślał Wiktor stąpając po miękkiej, lekko poddającej się podłodze korytarza. — Charakterek!” — W gruncie rzeczy zazdrościł Kazimierzowi spokoju i wstydził się swojego nieuzasadnionego podniecenia. Może naprawdę nic złego się nie przydarzyło…
Ale kiedy zza zakrętu korytarza ukazał się Władysław, Wiktor od razu wyczuł, że jego trwoga nie jest bezpodstawna. Władysław prawie biegł, przygładzając po drodze jeszcze mokre włosy.
— Władek! — zawołał Wiktor.
Władysław zbliżył się. Jego smagła, matowa twarz trochę się zaróżowiła od natrysku.
— Tałanow cię wzywa do przedziału lekarskiego — powiedział.
— Co się stało? Komu?
— Karel… Coś się z nim niedobrego dzieje. Poczekaj. Tałanow prosił, żeby przy Karelu jak najmniej rozmawiać. Karel, rozumiesz… — tu Władysław znacząco stuknął się palcem w czoło.
— Karel? — zdumiał się Wiktor.
— Tak. Więc słuchaj. Byliśmy już w mieście, kiedy się to u niego zaczęło. Szliśmy przez wielki, okrągły plac ze schodami, wiesz, tam gdzie stoi ten biały budynek podobny do jajka. Karel zaczął pozostawać w tyle, a potem usiadł na stopniu. Podszedłem i zapytałem go: „Źle się czujesz?” — Zaprzeczył. Więc powiadam: „To dlaczego siedzisz, człowieku? Chodź”.
Wstał i poszedł. Ale rozumiesz, szedł jakoś mechanicznie, niczym się nie interesował i zatrzymywał się bez powodu. Pytaliśmy: „Co ci jest?” — Początkowo odpowiadał, że nic, a później zaczął się jakoś dziwnie uśmiechać i umilkł. Postanowiliśmy wracać. We wszędołazie tak się rozglądał, jak gdyby wszystko widział po raz pierwszy. A potem oznajmił, że to pewno mu się tylko śni.
— Ale co mu się śni? Czy miał jakieś halucynacje?
— Zdaje się, że nie. Tylko o nas mówił, że mu się śnimy, że śni mu się wszędołaz. A w kabinie śluzowej nagle oświadczył, że on — to nie on.