Выбрать главу
* * *

— Możemy zrobić dla Karela tylko jedno — powiedział Jung. — Zaoszczędzić mu dalszych przykrości i odstawić go na Ziemię. Tam go wyleczą.

— Anabioza? — zapytał Tałanow.

— A co? — Jung wzruszył ramionami. — Nic innego nam nie pozostaje. Karel cierpi, a w czasie lotu zrobi mu się jeszcze gorzej. I nie wiemy, czym się to może skończyć…

— Co ty na to, Wiktorze? — zapytał Tałanow.

— Nie wiem. Na razie nie mogę się jeszcze zorientować, co się stało.

— Ale zgadzasz się ze mną co do anabiozy? Wiktor pomyślał chwilę.

— Odłóżmy to do jutra. Będę dyżurował tę noc w lekarskim przedziale.

— A czy to nie jest niebezpieczne? — zapytał Herbert Jung. — Karel jest przecież bardzo mocny. W razie czego…

— Dam mu środek nasenny.

— Będziecie dyżurować we dwójkę — zdecydował Tałanow. — Ty i Jung. Śpijcie na zmianę.

Karel obudził się wieczorem. Wiktor dał mu tabletkę energiny. Tym razem działała bardzo krótko. Karel trząsł się ze strachu i zmienił się nie do poznania. Rzecz jasna, że się nie zmniejszył, ale jego twarz tak się wyciągnęła i zbladła, że wydawał się zupełnie innym człowiekiem. I oczy miał jeszcze dziwniejsze niż za dnia. Wiktor przyjrzał się i zauważył, że Karel mocno zezuje.

— Czy ty dobrze widzisz? — zapytał.

— Źle — natychmiast odpowiedział Karel. — Bardzo źle. Mgła, wszystko jest płynne. Ot, tu — wskazał ręką na lewo — jakaś przelewająca się plama. Ty się także rozpływasz. Źle ciebie widzę.

Działanie energiny mijało… Karel zaczął mówić ciszej, bez sensu, tak jak gdyby przysłuchiwał się czemuś, co tkwiło w jego wnętrzu. Wiktor dał mu proszek nasenny. Potem zwrócił się do Junga: — Prześpij się na razie.

Po czterech godzinach trącił Junga.

— Jeżeli Karel się obudzi, dasz mu jeszcze jeden proszek nasenny — powiedział i zasnął natychmiast.

Zdawało mu się, że spał zaledwie jedną minutę. Jung dotknął jego ramienia i Wiktor podskoczył, przecierając oczy. Karel leżał na wznak, oddychał równo i głęboko. Zarumienił się trochę w czasie snu i miał wygląd zupełnie zdrowego człowieka. Wiktor spojrzał na zegarek: dwadzieścia po trzeciej; nie przespał nawet dwóch godzin.

— Co się stało?:— zapytał Herberta.

Jung milczał. Siedział zgarbiony, cały skulony. Proste, jasne włosy, zawsze tak starannie zaczesane, zwisały mu na czoło. Wiktor spojrzał na jego bladą, wymęczoną twarz i zagryzł wargi do bólu.

— Co się z tobą dzieje, Herbercie?

Jung podniósł na niego swoje jasnoniebieskie oczy, w których malował się strach.

— Ja także… Jestem chory tak jak Karel. Wszystko jest tak, jak on opowiadał. — Jung nagle chwycił się oburącz za głowę. — Głowa stała się lekka jak balon. Może pofrunąć… I wszystko jak we śnie…

Wiktor zbliżył się do niego. Jung żachnął się i zasłonił twarz rękami.

— Czy możesz zostać sam? Ja zaraz wrócę.

— Idź, póki na ciebie nie patrzę — ponuro odpowiedział Jung. — Kiedy się poruszasz, mam wrażenie, że przechodzisz przeze mnie.

Opuszczając kabinę, Wiktor obejrzał się: Jung siedział ze zmrużonymi oczami, trzymając się za głowę.

* * *

— Karel onegdaj rozdarł skafander — powiedział Władysław. — Zupełnie o tym zapomniałem. Uszkodzenie było maleńkie.

— Jak to się stało? — zapytał Tałanow. — Nie jest tak łatwo porwać skafander!

— Opowiadałem panu, żeśmy widzieli w mieście jakieś zwierzątko.

Karel schwytał je dla Junga. Zwierzątko było ładne, miało niebieskawe, błyszczące futerko i było trochę podobne do kota. Tylko mordkę miało zaostrzoną, jak u lisa, i wielkie ciemne ślepia. Zaczęło się wyrywać, a że miało ostre pazury, zaczepiło nimi skafander na ramieniu. Karel, rzecz jasna, od razu przestał się interesować zwierzątkiem i zaczął naprawiać skafander.

— No tak! A więc, zakażenie! — zawyrokował z satysfakcją Tałanow.

Zamilkł. Cała trójka pomyślała o tym samym.

— Czyżby oni wszyscy zginęli wskutek tego? — szeptem przemówił Władysław. — Ale w takim razie…

Tałanow i Kazimierz milczeli. Choroba prawdopodobnie rozwinęła się błyskawicznie. Teraz już nie jest ważne, kto zachoruje następny. Dwa — trzy dni, tyle im wszystkim zostało w najlepszym razie. A potem choroba i śmierć. W takim stanie nie sposób doprowadzić rakiety na Ziemię.

Pierwszy przemówił Tałanow.

— Pojedziemy zaraz, Władziu, we dwójkę do miasta. Myślę, że trzeba skontrolować przejście prowadzące pod ziemię.

Władysław przenikliwie spojrzał na niego.

— Pan coś zauważył? — zapytał.

— A ty?

— Nic określonego. Ale wczoraj, zanim jeszcze Karel dostał tego napadu, zeszliśmy z nim do włazu na głównym placu i tam… Jednym słowem, tam ktoś jest. Jakieś żywe istoty, jestem tego pewien. Chociaż nie potrafię nic określonego na ten temat powiedzieć.

— Ale kto? — pytał dalej Tałanow.

— Ktoś nas obserwował. Nie widziałem tego, raczej czułem.

— Dlaczegoś od razu nie powiedział?

— Ze względu na Karela. Coś się zaczęło z nim dziać… On chyba także czuł, że jesteśmy śledzeni… A potem, na górze, zapytałem go, ale mi odpowiedział, że nam się tylko zdawało.

— Jemu przecież wszystko wydawało się tylko snem… — zauważył Tałanow.

— Tak, ale dopiero później. I wtedy doszedłem do wniosku, że mnie się też tylko wydawało.

— A teraz już tak nie uważasz?

— Nie.

Tałanow zamyślił się.

— Czy możesz, Kaziu, skomponować krótką notatkę w ich języku?

Wielkimi literami napisać parę najprostszych pytań. Tak, na wszelki wypadek.

— Postaram się. — Kazimierz podniósł promienne niebieskie oczy na Tałanowa. — Co trzeba napisać? Mam nadzieję, że mój „Ling” szybko wykona zadanie. „Ling” — był to elektryczny analizator językowy, udoskonalony przez Kazimierza, jego duma i radość. Wszyscy wiedzieli, że z tego właśnie powodu Kazimierz zdecydował się na długą rozłąkę z Krystyną, gdyż nie mógł się oprzeć pokusie zbadania właściwości „Linga” na zupełnie nieznanych systemach językowych.

— Myślę, że musimy napisać: „Przylecieliśmy do was z daleka”. Trzeba za pomocą rysunku pokazać, skąd jesteśmy, zaznaczyć drogę od Ziemi. A propos, jak oni nazywają swoją planetę?

— Obawiam się, że słuchowo tego nie uchwycimy. Mają bardzo skomplikowany system fonetyczny. Wszystko zależy od wysokości i modulacji dźwięku. Coś jakby Enirnejen albo Iniemiin.

— A co powiada „Ling”?

— O to właśnie chodzi, że „Ling” nie mówi, tylko pisze — z zażenowaniem odparł Kazimierz. — Wszystko tłumaczy szczegółowo, a ja mimo to nie mogę uchwycić subtelności wymowy. Gdyby usłyszeć żywą mowę…

— Gdyby! — uśmiechnął się Tałanow. — Dobrze, to zanotuj tekst.

Dalej tak: „Chcemy jak najszybciej porozumieć się z wami. Jesteśmy waszymi przyjaciółmi. Dlaczego się przed nami ukrywacie?” Na początek to wystarczy. Zwłaszcza że nie bardzo wiem, gdzie i jak ich zobaczymy.

— No, do dzieła! — zakończył Tałanow. — Pozdrowienia dla „Linga”, a ja zajrzę tymczasem do Wiktora.

Władysław nie miał ochoty oglądać chorych. Zresztą, Wiktor i tak trzymał ich w izolatce i nikogo do nich nie dopuszczał. Nie chciał także oglądać zielonych i czerwonych ogników błyskawicznie migających na białej tablicy rozdzielczej „Linga”. Został w kabinie i odchylił się na oparcie fotela, gdyż poczuł się ogromnie zmęczony. „I tak, psiakrew, nie zdążymy… Więc po co to wszystko?” — pomyślał i nagle przeraził się: „A jeśli jest to już początek choroby?” — Zerwał się na równe nogi i zaczął szybkim krokiem przemierzać kabinę. A potem zdecydował, że trzeba sprawdzić, czy jego ciało nie wydaje mu się obce, i zaczął wykonywać ćwiczenia gimnastyczne. Kazimierz wszedł akurat w chwili, kiedy Władysław z wściekłością zadawał ciosy, mierząc do jakiegoś niewidzialnego celu. Na widok Kazimierza przestał natychmiast i poczerwieniał. Ale Kazimierz nawet nie myślał z niego kpić.