— Ćwiczysz mięśnie? Doskonale! — A potem dodał z tęsknotą w głosie. — Ech, żeby tak być w tej chwili w naszym kochanym Zakopanem. Śnieg się skrzy, a narty same niosą…
— Tak, dobrze by było — westchnął Władysław. — Napisałeś?
— A jakże. „Ling” poradził sobie raz, dwa… W drzwiach zjawił się Tałanow:
— Pokaż, jak ten list wygląda?
— Proszę — odparł Kazimierz, podając mu gruby arkusz papieru, cały zarysowany jakimiś niezrozumiałymi znakami; jeden wiersz był nieco większy, a bezpośrednio nad nim widniał szereg drobniejszych znaczków.
— Mam nadzieję, że będzie to dla nich zrozumiałe. Oczywiście, jeżeli to jest ich język.
— A czyj może być?
— Któż to wie! Może ci, co teraz mieszkają w podziemiach, wyniszczyli wszystkich mieszkańców tej planety — w zamyśleniu ciągnął Kazimierz. — Pozabijali tych, którzy kochają słońce, gdyż sami boją się światła i nienawidzą go.
— Ponury obrazek — powiedział Władysław.
— A ty uroiłeś sobie coś bardziej wesołego? — zainteresował się Kazimierz.
Tałanow w zamyśleniu przyglądał się pismu.
— Dlaczego piszą w dwóch rzędach? — zapytał po chwili.
— Górny rząd z drobnymi znaczkami oznacza wysokość i modulację dźwięku. Mają widocznie dużo samogłosek i różane sposoby ich wymawiania, co zmienia sens słowa. Prawdopodobnie obdarzeni są bardziej subtelnym i precyzyjnym słuchem niż my. Bez tego górnego wiersza nie można zrozumieć, o czym jest mowa w tekście zasadniczym.
Ale za to zasadniczych znaków jest bardzo niewiele.
— Nonsens — zauważył Władysław. — Prościej byłoby mieć więcej znaków podstawowych.
— W naszych ziemskich językach też jest do licha nonsensów — odparł Kazimierz.
— A czyś ty w ich książkach nigdzie nie spotykał wzmianki o podziemiach, o korytarzach pod miastem? — zapytał Tałanow.
— Nie. Zresztą, przecież dotąd bardzo mało przeczytałem.
— No, dobrze. Jedziemy, Władku!
Z wielką szybkością pędzili drogą biegnącą pomiędzy wzgórzami.
Krzewy, którymi były porośnięte strome zbocza, uderzały swymi giętkimi różowoczerwonymi gałęziami o boki wszędołazu. Już było widać w oddali miasto o charakterystycznych i dziwnych dla ziemskiego oka ślimakowych ulicach, z okrągłymi albo owalnymi domami bez okien i drzwi, z nieco wyblakłymi, świecącymi malowidłami na ścianach. Białe i bladozielone jak niebo, słomkowe i jasnobrązowe budynki wznosiły się wśród bujnie rozrośniętych, zdziczałych drzew, krzewów i pnączy, wijących się po ścianach i kopułach dachów. Całe miasto było jak gdyby zalane krwią, która gęstniała i nabierała ciemniejszego odcienia na wielkim placu, pośrodku którego widać było biały owalny gmach z okrągłym dachem i lekko świecącymi ścianami, podobny do gigantycznego srebrzystego jaja.
Drzewa, posadzone w pewnej odległości od budynku, ciemnopąsowymi gałęziami z wzorzystą purpurą liści dosięgały już świecących się, obłych ścian. W dole, od pasa krzewów ciągnęły się chwytliwe szkarłatne pędy; kołysząc się w powietrzu, bezskutecznie starały zaczepić się o nieskazitelnie gładkie ściany, a osiągnąwszy gałęzie drzew, oplatały się dookoła nich.
Tałanow i Władysław wysiedli na głównym placu z wszędołazu.
— Oczywiście, wszystko musiało się wydarzyć stosunkowo niedawno — powiedział Tałanow przyglądając się drzewom i krzewom. — Herbert powiada, że tutejsze drzewa i krzaki rosną mniej więcej tak szybko, jak u nas w klimacie umiarkowanym. To znaczy, że nie mają więcej niż pięć — dziesięć lat. No, gdzieś to zobaczył? Pokaż!
— Przecież ja właściwie nic nie widziałem — odparł Władysław, krocząc po owalnie wygiętych szerokich stopniach. — Wydawało mi się po prostu, że ktoś nas śledzi. Nawet nie wiem, dlaczego. Już panu mówiłem: nic określonego.
Weszli do wielkiej jasnej sali. Fantastycznie wygięte cienie gałęzi kładły się na mgliście srebrzącej się podłodze.
— Czyś wyczuł to tylko na dole? A tutaj, na górze, nie miałeś takiego wrażenia? — zapytał Tałanow.
— Tylko na dole. Tak jak gdyby ktoś na nas patrzył. A później — słabiutki szmerek, jakby z oddali. Ale patrzyli z bliska. Nie potrafię tego wytłumaczyć.
— Chodźmy na dół — powiedział Tałanow.
Owalny otwór ciemniał w głębi sali. Pokrywa była uchylona.
— Tak już było. Inaczej nie zauważylibyśmy tego wejścia. — Nagle Władysław zatrzymał się. — Zresztą… Pamięta pan, po raz pierwszy byliśmy tu razem z panem. Jestem zupełnie pewien, że wtedy przechodziłem w tym miejscu i nic nie zauważyłem.
— Jesteś pewien?
— Jak najbardziej. A i Karel był wtedy razem ze mną. Karel… Może jednak pamięta…
— No dobrze, chodźmy na dół.
Tałanow zaczął schodzić po stopniach, włączywszy latarkę wiszącą na piersi. Zrobili parę kroków wzdłuż podziemnej galerii. Srebrzyste tafle sufitu i ścian świeciły w mroku jaśniej i Tałanow zgasił latarkę. Postali chwilę, żeby przyzwyczaić wzrok. Nagle Władysław szepnął:
— Oni znów nas śledzą…
Tałanow odwrócił się i zaczął nasłuchiwać.
— Czy ci się aby nie zdaje? — zapytał z niedowierzaniem. — Bo ja nic nie słyszę.
— Ja też nic nie słyszę. Tylko czuję czyjś wzrok.
— Wczoraj także w tym właśnie miejscu przywidziało ci się?
— Tak, zdaje się, że tu.
Tałanow zaświecił latarką i zaczął uważnie oglądać ściany. Były wszędzie jednakowe, lekko błyszczące w przenikliwej, białej smudze latarki. Tałanow odniósł wrażenie, że w jednym miejscu tafle okładziny przylegają do siebie nie tak szczelnie; przybliżył twarz do ściany i też nagle poczuł, że ktoś na niego patrzy. Cofnął się odruchowo, starając się uzmysłowić, skąd pochodzi to dziwne wrażenie. „A może tak się zaczyna ta przeklęta choroba? — pomyślał.
— Chociaż nie! U Karela i Herberta było inaczej…
— Czy pan słyszał? — wyszeptał Władysław. Tałanow ponownie przybliżył latarkę do ściany. No tak!
Oto skąd się bierze to wrażenie! Słabe i krótkie, jak gdyby urywane westchnienie, a może raczej stęknięcie rozległo się za ścianą. Obecność jakiejś żywej istoty. Zaczął obstukiwać ścianę. Oczywiście: w tym miejscu była pusta.
— Czyście poszli dalej? — zapytał.
— Tak, ale już niedaleko. Tylko kawałek. Karel już się czuł bardzo źle.
Tałanow poszedł pierwszy, świecąc latarką i ostukując ścianę. Dalej była już jednolita. Skręcił na prawo w boczny korytarz, ciągle idąc przy tej samej ścianie. Po paru krokach znów stwierdził dźwięczny odgłos pustki.
— Czy coś odczuwasz? — zapytał Tałanow.
— Tak — zdecydowanie odpowiedział Władysław. — Oni są tutaj.
Tałanow zatrzymał się przy ścianie i zaczął ją oświetlać latarką. Tutaj płyty przylegały do siebie szczelnie i w ogóle ściana niczym się nie różniła od innych odcinków podziemnego przejścia. Tylko ten dźwięk próżni i dziwne odczucie Władysława. „Chyba i moje także — pomyślał nagle — jeżeli to nie jest autosugestia”.