— Myślisz, że zrozumieją? — zapytał Tałanow. Władysław z powątpiewaniem spojrzał na rysunek i wzruszył ramionami:
— Kto ich tam wie.
A jednak chyba zrozumieli, gdyż w owalnym okienku znów zjawiła się ręka i machała z prawa na lewo.
— Co to znaczy? „Zgadzamy się”, czy „zrozumieliśmy”? — na głos zastanawiał się Tałanow.
W oknie ukazała się jedna twarz, potem druga. Potem obydwie zniknęły.
Okienko zaczęło szybko mętnieć, zaciągnęło się błoną, wreszcie straciło przejrzystość i zlało się ze ścianą.
— Na dzisiejszy dzień widocznie dość! — zawyrokował Tałanow.
— Prawie wszystko jest zrozumiałe — powiedział Kazimierz. — Pierwsza tabliczka: „Kto jesteście? Skąd? Przyjaciele czy wrogowie?
Chcemy z wami pomówić. Nie możemy wyjść. Boimy się…” I tu jest dopiero niezrozumiałe, czego się oni boją. Słowo to brzmi mniej więcej jak „gleg”. Boją się glegów — w liczbie mnogiej.
— Pewnie ich władza. A może policja.
— Nigdzie nic nie wyczytałem o glegach. Straż rządowa nazywa się inaczej, mineni. Rząd nazywa się różnie, ale też nie tak.
— Napisali, że mieli coś w rodzaju parlamentu? — zapytał Tałanow.
— Tak, i coś w rodzaju prezydenta. Tylko prawdopodobnie z władzą dyktatora. A teraz druga tabliczka. Na niej napisali: „Powiedzieliśmy, że boimy się glegów. Glegi nie znają litości. Nie możemy wyjść. Ratujcie nas”.
— I zrozum coś z tego! — westchnął Tałanow. — Kogo: nas? Co to są glegi i jak się dobrać im do skóry? Ale odłóżmy to do jutra: sen przynosi dobrą radę. Pójdę odwiedzić chorych.
Wszedł do pierwszej kabiny przedziału lekarskiego. Nie było tam nikogo. Zastukał do drzwi izolatki — nikt nie odpowiedział. Zajrzał.
Wiktor i Herbert stali odwróceni plecami do niego przy łóżku Karela.
— Spałem — bezbarwnym, zamierającym głosem ciągnął Herbert. — A może nie spałem, tylko zdawało mi się, że śpię…
— Ale po co przyniosłeś tutaj swój pistolet promieniowy?
— Szedłem na dyżur… nie przypuszczałem, że zachoruję… a później zapomniałem.
Wiktor powoli się obrócił. Miał twarz tak samo bladą i zmęczoną jak Herbert.
— Karel… popełnił samobójstwo.
Tałanow zbliżył się do łóżka. Karel leżał z odrzuconą do tyłu głową. Na twarzy zastygł wyraz cierpienia. Pod rozchełstaną koszulą widniała na piersi jaskrawa plama oparzenia promieniowego. „Szarozielona koszula… jego ulubiona koszula, tak jakby talizman — pomyślał Tałanow. — Gdzie on już nie był w tej koszuli… Dwanaście lat w Kosmosie… Piąty lot na nieznane planety… A teraz taka bezsensowna śmierć. Ze strachu… ze strachu przed samym sobą”. Tałanow stał z pochyloną głową. Ogarnęła go nawet nie rozpacz, lecz przeraźliwe zmęczenie. Takie zmęczenie, że wszystko dookoła stało się obojętne.
Poczuł zimne dreszcze. I znów wydało mu się, że jest to początek choroby.
Musiał zdobyć się na wysiłek woli, żeby otrząsnąć się z odrętwienia.
Wiktor westchnął czy też jęknął. Tałanow z trudem obrócił w jego kierunku głowę. Wiktor był bardzo blady, prawie tak blady jak Karel i nawet wargi mu zupełnie zbielały.
— Jesteś zdrów? — z niepokojem zapytał Tałanow.
— Jeszcze zdrów — po namyśle odpowiedział Wiktor. — Trzeba dokądś przenieść Karela.
— Zaraz zawołam Władysława.
— Damy sobie radę we dwójkę. Nie trzeba nikogo wołać. Pan… Pan i tak już wszedł do izolatki. Tylko proszę włożyć fartuch, rękawiczki i gazową maskę.
— A Herbert?
Herbert Jung zmęczonym ruchem pokręcił głową:
— Ja nie popełnię samobójstwa. Mam żonę i dzieci. Muszę wyzdrowieć.
A Karel…
— Tak, oczywiście — pośpiesznie odparł Tałanow. — Ale może jednak lepiej nie zostawiać cię samego?
— Ja… — cichutko powiedział Herbert. — Daj mi na sen, Wiktorze, i to wszystko… — Sprawiał takie wrażenie, jakby chciał sobie coś przypomnieć. — Daj proszek nasenny… — powtórzył.
Przełknął lekarstwo i ułożył się twarzą do ściany. Wiktor i Tałanow przenieśli Karela do jego pustej kabiny i położyli na łóżku.
— Trzeba będzie zrobić sekcję — powiedział Wiktor, gdy już wracali.
— Zbadałem krew jemu i Herbertowi, ale nic nie znalazłem. Ta choroba pod wieloma względami jest podobna do naszych zakażeń neurowirusowych, na przykład do zapalenia mózgu. Być może, tak jak przy wściekliźnie, wirusy przenikają wzdłuż pni nerwowych, a nie przez krew. A więc trzeba zbadać mózg… koniecznie..
Mówił jakimś drewnianym, martwym głosem. Tałanow zatrzymał się i położył mu ręce na ramiona.
— Wiktorze, jesteś chory! Powiedz prawdę.
— Jestem zdrów — odpowiedział Wiktor odwracając spojrzenie. — To przez Karela… i w ogóle…
— Rozumiem — z niedowierzaniem odparł Tałanow. — Odpocznij.
Kazimierz podyżuruje zamiast ciebie.
— Niepotrzebny mi jest odpoczynek. Nie mam na to czasu — takim samym bezdźwięcznym głosem odpowiedział Wiktor. — Niech Kazimierz mi asystuje. A Władysław niech tymczasem spróbuje uruchomić aparat do elektrosnu.
Przeszedł jeszcze parę kroków i zatrzymał się. Tałanow patrzył za nim z niepokojem. Wiktor wymówił z wysiłkiem:
— Jestem bardzo zmęczony… A poza tym, gdybym posłuchał rady Junga co do anabiozy, Karel by żył.
— Nie, nie wiadomo! — kategorycznie zaprzeczył Tałanow i raptem urwał.
Wszystko dookoła pokryło się nagle tęczową, przelewającą się mgłą, kontury przedmiotów zatraciły ostrość, zaczęły się zacierać i dwoić. Twarz Wiktora też się rozpłynęła i przekształciła w białą, mglistą plamę. „Już się zaczyna” — pomyślał Tałanow, zaciskając zęby. Nie tyle zobaczył, ile wyczuł, że Wiktor uważnie go obserwuje.
— Sam pan jest chory, panie Michale! — usłyszał jakby przez sen.
Wiktor podtrzymał go pod rękę. „Co to będzie?” — przeraził się Tałanow. Krocząc przez tęczową mgłę, jakoś niepostrzeżenie znalazł się w izolatce i dostrzegł, że Wiktor zdejmuje pościel z łóżka Karela. A potem zrozumiał, że leży na łóżku. Przedmioty dookoła stały się wyraźniejsze i bardziej ustabilizowane, ale poblakły i utraciły wygląd realny. Potem wszystko nabrało prawidłowych kolorów, białe światło lampy u sufitu utraciło trupi odblask, stało się normalne, jakieś bliskie. Tałanow westchnął z ulgą i usiadł na łóżku.
— No… Już poskutkowało! — powiedział Wiktor. Wtedy dopiero Tałanow zrozumiał, a może przypomniał sobie, że Wiktor dał mu tabletkę energiny i przed oczami pociemniało mu ze strachu. Sam zachorował! On — kierownik ekspedycji. Wiktor pewno także, Władysław — to doświadczony kosmonauta, niewątpliwie sprowadziłby rakietę na Ziemię, ale on przecież również zachoruje. A wtedy… wtedy wszyscy zginą.
Diabli wiedzą, do czego prowadzi ta choroba? Do pomieszania zmysłów?
Do samobójstwa?
— Trzeba i panu dać środek nasenny — powiedział Wiktor. — Już wszystko przygotowałem do sekcji. Zaraz pójdę z Kazimierzem. A jak pan się czuje?
— Tak jak wszyscy — niechętnie odparł Tałanow. — Przecież już wiesz, jak to jest.
Wiktor w milczeniu patrzył na niego. I Tałanowowi nagle z całego serca zrobiło się żal tego szczupłego, zręcznego młodzieńca o jasnym, wesołym obliczu. Nie wyglądał na swoje dwadzieścia sześć lat. Świetny chłopak.
Tak się rwał do swego pierwszego dalekiego lotu. Czyżby ten pierwszy lot miał się stać dla niego ostatnim? Cóż, zdarzało się i tak. Różnie bywa w Kosmosie.