— Możesz spojrzeć. „W prawej okolicy ciemieniowej, w pobliżu ropnia pourazowego i pasa nacieku leukocytarnego — pisał dalej Wiktor — stwierdzono rozległe zniszczenia komórek nerwowych, spowodowane wirusem. Zniszczenia te w niektórych miejscach przylegają bezpośrednio do nacieku…” — Wiktor zamyślił się. „Tak, Karela czekały tylko cierpienia, wielkie bóle… Nie było dla niego żadnej nadziei. Gdyby o tym wiedział… A jednak może anabioza?… — Ścisnęło go w okolicy serca na samą myśl. — Nie, to wszystko są nieodwracalne zmiany. Umarłby na Ziemi w czasie operacji albo bezpośrednio po niej. Nie pocieszaj się, to jest zwyczajne tchórzostwo! Najpierw nie zgodziłeś się na anabiozę, a potem jeszcze nie dopilnowałeś…”
— Och, jak mi się chce pić — wystękał Kazimierz. — W gardle zasycha do bólu.
— Nie wolno ci pić, Kaziu. Musisz pocierpieć jeszcze troszeczkę. Weź kawałek waty, owiń gazą, zamocz w lizolu i przetrzyj dokładnie wszystko, co znajduje się w kabinie.
Potem zostaw tutaj kombinezon i jak najszybciej idź pod natrysk.
Wrócisz tu, jak odpoczniesz i się posilisz.
— A co będzie z tobą? Boję się zostawić cię samego — ledwo zdołał
wyszeptać Kazimierz.
— Nie denerwuj się. Zastaniesz wszystko w zupełnym porządku — odparł Wiktor. — Pamiętaj, co ci mówiłem: nie zbliżaj się do Władysława i rozmawiaj z nim przez maskę. I niech on także wkłada maskę. Gazę macie u siebie w kabinie. I przenieś się na spanie gdzie indziej. Chociażby do kabiny Tałanowa. Tylko weź lizol i wszystko tam dobrze powycieraj.
Obiecujesz?
— Obiecuję — odparł ponuro Kazimierz. — Niech to wszyscy diabli!
Władysław się nie zgodzi!
— Władysław to doświadczony astronauta. On wszystko zrozumie.
Stuknij się w głowę, człowieku! To jest nasza ostatnia szansa, inaczej — zginiemy wszyscy!
Wiktor posiedział w samotności, potem wstał i niepewnym krokiem poszedł do izolatki. Tałanow spał. Jung zgarbiony siedział na łóżku ze spuszczoną głową i rękami bezwładnie zwisającymi pomiędzy kolanami.
Nawet nie drgnął, gdy Wiktor wszedł.
— Jak się czujesz, Herbercie?
Jung powoli uniósł głowę i popatrzył na Wiktora swoimi błękitnymi oczami. Już nie zezował. Ale jego spojrzenie było jakieś dziwne, trochę nieprzytomne.
— Nie wiem. Wszystko wyraźnie widzę i mogę się normalnie poruszać.
Tak jak gdyby choroba przeszła. Ale stałem się zupełnie inny. Czuję to.
— A jakim się stałeś?
— Zupełnie innym — powtórzył Jung. — Nie wiem, jak ci wytłumaczyć. Rozumiem, co się dzieje wokoło, ale właściwie nic mnie nie obchodzi. A czy można być obojętnym? Oto zachorował Tałanow i wszyscy pewno zachorują, a potem zginiemy, a mnie wcale nie jest żal ani was, ani siebie. I żony mi nie jest żal, ani dzieci, chociaż tak ich przecież kochałem. — Wiktor mówił cicho i beznamiętnie. — Celowo myślałem o tym, co się z nami stanie, starałem się wyobrazić sobie wszystko do najdrobniejszych szczegółów, i nic przykrego nie odczuwałem. Uczucia zginęły. I w ogóle nic mi się nie chce; ani jeść, ani pić, ani spać..
— To jest nawet wygodne — próbował zażartować Wiktor. A gdy Jung nie zareagował, dodał z westchnieniem:
— No, to niech cię zbadam.
Herbert był pozornie zdrów, spadło tylko napięcie całego organizmu.
Serce pracowało ospale, ciśnienie krwi było trochę poniżej normy, odruchy ścięgniste osłabły. „Ostry stan już przeminął — pomyślał Wiktor patrząc na Junga. — Jak burzliwie przebiega ta choroba! Okres utajenia prawdopodobnie nie trwa dłużej niż dwie doby. Okres ostry również.
Wirusy już osiągnęły mózg i na dobre usadowiły się w swoich ulubionych miejscach. I co dalej? Śmierć? Pomieszanie zmysłów? A może tylko częściowe obniżenie wydolności? Czego możemy się spodziewać po tej sympatycznej, spokojnej planecie z jej podziemnymi mieszkańcami i tajemniczymi wrogami?” I nagle przypomniał sobie, jak jeszcze tak niedawno, obserwując z górnego włazu rakiety spokojną różowoczerwoną dolinę, marzył o romantyzmie, o nadzwyczajnych wydarzeniach, o spotkaniu z rozumnymi istotami innych światów. „Stałem się zupełnie inny… — wymówił półgłosem słowa Junga. — Kto wie, co będzie dalej.
Na razie… stałem się dorosły. Tak to chyba można określić”. W ciągu ostatnich dwóch — trzech dni przeżył więcej zmartwień, rozpaczy i zmęczenia niż przez całe dwadzieścia sześć lat swego życia. Nie był już w tej chwili wyrośniętym chłopcem marzącym o bohaterskich wyczynach, lecz mężczyzną, który podjął ciężką walkę. Był chory i śmiertelnie znużony, ale miał pewność, że wytrwa do ostatniego tchu, gdyż odpowiada za życie kolegów. Pomyślał także, że gdyby Jung był lekarzem, to może odpowiedzialność dodawałaby mu bodźca i wtedy, jeżeli nie uczucie, to przynajmniej rozum podpowiadałby, jak należy postępować. I byłoby mu lżej… „Fantazja! — zawyrokował nagle. — Wszystko zależy od rodzaju uszkodzenia mózgu. Kto wie, co spotka jeszcze ciebie samego. To na pewno jest jakaś lżejsza postać choroby. I w dodatku lepiej od innych reagujesz na energinę… Karel… Karel… ale co się z nim stało? Ropień pourazowy… a może jednak nie pourazowy?
Jednak nie! Przecież te wirusy nie mogą…”
— Herbercie, postaraj się przypomnieć sobie — powiedział łagodnie, ale z naciskiem. — Ty przecież byłeś z Karelem nie po raz pierwszy w Kosmosie. Nie słyszałeś, czy przechodził on jakiś uraz czaszki?
Jung podniósł wzrok.
— Przechodził — stwierdził beznamiętnie. — Karel mówił mi to.
— Kiedy? Kiedy to powiedział?
— Na krótko przed śmiercią — z taką samą obojętnością odparł Jung.
— Powiedział, że przed dwoma laty, w czasie ostatniego rejsu, zderzyli się z rojem meteorytów. Doznali silnego wstrząsu, a on uderzył głową o pulpit sterowniczy i stracił przytomność.
— Dlaczego on to powiedział? I dlaczego milczał przedtem?!
Jung monotonie i spokojnie ciągnął:
— Mówił, że zaczął miewać bóle głowy. Lekarze go uprzedzali, żeby się natychmiast zgłosił do kliniki, gdyby miał bóle głowy, i poddał się operacji, gdyż w przeciwnym razie zwariuje i umrze.
— A więc zdecydował, że nie warto czekać! Ale dlaczego nam tego od razu nie powiedział?
— Ja dopiero teraz zrozumiałem, że on naprawdę mi to mówił.
Przedtem myślałem, że mi się tylko zdawało.
— Ale jak go puścili na lot, skoro był chory? Jak mu się udało ukryć to przed kolegami ze stacji księżycowej? — wykrzykiwał Wiktor, zwracając się raczej do siebie samego niż do Junga. — Przecież w jego kartotece nie ma najmniejszej wzmianki o urazie.
— Pewno chciał latać — odparł Jung.
— Tak, oczywiście… W każdym razie samobójstwa Karela nie spowodował wirus. A myśmy się bali…
— Ta choroba prawdopodobnie nie może spowodować chęci samobójstwa — spokojnie zauważył Jung. — Początkowo oszałamia i napędza strachu, ale później pozbawia władzy nad własnym ciałem i nad własnymi ruchami. Karel mógł popełnić samobójstwo tylko dlatego, żeś bezpośrednio przedtem dał mu tabletkę energiny. Gdyż potem… potem człowiekowi jest wszystko jedno…
Powiedział to bez goryczy w głosie, ale Wiktor tak się przeraził, że miał ochotę krzyknąć. Usłyszał jakieś stłumione stukanie i nie od razu się zorientował, że ktoś zapukał do drzwi przedziału lekarskiego.
— Wpuść mnie! — wołał Kazimierz za drzwiami. — Już się przygotowałem.