Wiktor otworzył. Kazimierz stał w masce i lekkim kombinezonie.
— Jestem. Stąd pójdę pod natrysk. Tam odkażę siebie i kombinezon.
Władkowi już powiedziałem, by się nawet nie zbliżał do natrysków. Niech się myje w kabinie śluzowej.
— Dlaczego nie śpisz? — zapytał Wiktor ciężko siadając na krześle.
— Nie jestem zmęczony. Umyłem się, najadłem i napiłem — wszystko w najlepszym porządku. Chcemy z Władysławem pojechać do miasta, pogadać z tymi podziemnymi mieszkańcami. Już nawet sporządziłem słowniczek i gramatykę.
— Tak szybko? — zdziwił się Wiktor.
— A od czego jest „Ling”? Wiesz, jakie to cudo! Krótko mówiąc, Władysław przysłał mnie do Tałanowa po błogosławieństwo. On na pewno nie zaoponuje.
— Tałanow śpi — odparł Wiktor. — I w ogóle jest chory. Ale oczywiście, jedźcie! I postaraj się u nich dowiedzieć, co to za choroba, czym się kończy i jak się przenosi zakażenie. Może mają na nią jakieś lekarstwa?
— Dowiem się, oczywiście. Chociaż nie wyobrażam sobie, jak będziemy korespondować przez ścianę.
— Ale dlaczego oni nie wychodzą?
— Boją się glegów. A my nawet nie wiemy, co to są te glegi i jak wyglądają. Może i my powinniśmy się ich bać? A co ty będziesz robił?
— Ja będę spał — odparł Wikor. — Jak przyjedziesz, to mnie obudzisz.
Jestem przeraźliwie śpiący.
— Spij, naturalnie! — pospiesznie zgodził się Kazimierz. — Przecież jesteś cholernie zmęczony.
Wiktor czuł, że Kazimierz przygląda mu się z trwogą, ale było mu już wszystko jedno. Wiedział, że jeżeli choć trochę nie odeśpi zaległości, dalej nie pociągnie.
— Idź. Wszystko będzie w porządku. Nic się nie bój — powiedział na pożegnanie.
Ledwie powłócząc nogami, wrócił do izolatki. Jung nadal siedział bez ruchu, z wzrokiem utkwionym w podłogę.
— Herbercie — cicho odezwał się Wiktor. — Jeżeli położę się spać, czy obudzisz mnie za trzy godziny?
— Naturalnie. — Jung spojrzał na zegarek. — Za trzy godziny? To znaczy obudzę cię o dziesiątej dwanaście. Możesz spać spokojnie.
— A ty będziesz tak siedzieć? — zapytał Wiktor, wyciągając się na łóżku. — Jeżeli się dobrze czujesz, spróbuj uporządkować swoje notatki.
Przecież miałeś zamiar to zrobić.
Zdążył jeszcze zobaczyć, jak Jung podniósł się w milczeniu i podszedł do stołu. Potem od razu zasnął.
Tym razem było łatwiej się dogadać. Tam, za ścianą, przygotowali się na ich przyjście: oczyścili duże okno, za którym teraz stało aż czworo.
Kiedy oczy trochę przywykły do białawej, migocącej mgły, Kazimierz powiedział:
— Nie, oni nie są jednakowi. Nam się wydają podobni do siebie jak kropla wody tylko dlatego, że różnią się bardzo od nas. Podobnie jak Europejczykowi początkowo wydają się podobni wszyscy Chińczycy czy Japończycy. Popatrz, ten wysoki — to starzec. A ten z tyłu na pewno jest jeszcze bardzo młody, a raczej nie… to kobieta. Bez wątpienia — kobieta.
— Ale, co ty gadasz! — zaprzeczył Władysław.
— Zobaczymy! — Kazimierz nadał przyglądał się dziwnym ptasim twarzom czytającym ich list, przytknięty do ściany.
Po przeczytaniu zaczęli w ożywiony sposób rozmawiać między sobą.
Ich gestykulacja i mimika były tak swoiste, że trudno było wywnioskować, czy się cieszą, czy smucą. Kazimierz odnosił wrażenie, że są czymś ogromnie rozgniewani, a potem wydało mu się, że za ścianą prowadzą zażarty spór. Jeden z dyskutujących odwrócił się do astronautów i zaczął coś gorączkowo wykrzykiwać, potem nagle zamilkł z otwartymi ustami.
— Przypomniał sobie, że prosiliśmy, by nie mówili, tylko pisali — domyślił się Kazimierz.
— Jesteś bardzo spostrzegawczy. Genialny jasnowidz — zażartował Władysław.
— Żebyś przeczytał tyle ich książek, ile ja w ciągu ostatnich dni, też byłbyś spostrzegawczy… O, już zaczęli pisać… No naturalnie, to kobieta.
Czego się śmiejesz? Kobiety noszą tutaj wysokie nakrycia głowy i mają jaskrawsze ubrania niż mężczyźni.
— Ale ślicznotka! — zadrwił Władysław.
— A wyobrażasz sobie, jakimi potworami my się im wydajemy? — uśmiechnął się Kazimierz. — Z naszymi grubymi nosami i wargami, z maleńkimi oczkami, wielcy, niezgrabni… No, list jest już gotów.
Do przegródki przytknięto list. Kazimierz w napięciu zaczął go odczytywać, co chwila zerkając do słowniczka. Władysław cały czas przyglądał się stojącym za ścianą. Teraz i on zauważył, że nie są jednakowi. Nawet oczy mają różne. Starzec i kobieta — wielkie i trochę jaśniejsze, jak gdyby ciemnozielone lub ciemnobrązowe, a pozostali dwaj — zupełnie ciemne, prawie czarne. I mają powieki: cienkie, pomarszczone błonki, troszkę ciemniejsze niż cała twarz, ale można było je dostrzec wtedy, kiedy ludzie — ptaki opuszczali wzrok. Były to pierwsze rozumne istoty, jakie miał okazję oglądać Władysław. W czasie pierwszych dwóch lotów na nieznane planety widział tylko jaszczurki i ryby. Myślał już, że i tutaj zobaczy to samo. Ludzie-ptaki także patrzyli na niego i Władysław czuł się pod ich napiętym, uporczywym spojrzeniem trochę nieswojo.
— Posłuchaj, co oni piszą — zagadnął go Kazimierz. — Albo poczekaj, sprawdzę jeszcze raz.
Podkreślił jedno słowo w liście, przyłożył papier do ściany i wskazał na skafander. Za ścianą dwukrotnie machnęli ręką z prawa na lewo.
— Tak jest — z zadowoleniem powiedział Kazimierz. — Słuchaj: „Nie mamy skafandrów. Skafandry chronią przed glegami. Ale bądźcie ostrożni. Możecie nam pomóc, jeżeli wrócicie tu ponownie i dostarczycie nam środków przeciwko glegom. Kiedy będziecie mogli wrócić?”
— Bardzo rzeczowy list — zauważył Władysław. — Zostaje tylko wyjaśnić, co to są glegi i jakie środki są przeciwko nim potrzebne. Może broń termojądrowa?
— Tylko tego im brakowało! — poważnie odparł Kazimierz. — A co do glegów, zdaje się, że jestem na tropie. Zresztą sprawdzimy, chociaż moje pytanie wyda im się śmieszne.
— Czy oni umieją się śmiać?
— Przypuszczam. Istota rozumna bez poczucia humoru? To chyba niemożliwe. — Kazimierz szybko napisał coś na arkusiku papieru i przytknął go do ściany. — Zapytałem ich: „Jak wyglądają glegi i gdzie je można zobaczyć?” Spójrz, jak się śmieją.
— Chyba raczej się dziwią. Po prostu ich oszołomiłeś! — Władysław przyglądał się szeroko roztwartym ptasim ustom. — Moim zdaniem, nie mają zębów.
— Jednolita kostna płytka na brzegach szczęk. Jest mało widoczna.
— A włosy mają?
— Owszem, tylko nie takie jak my. Coś w rodzaju krótkiej, lśniącej sierści na głowie i plecach. Na twarzy nie mają zarostu. Czego się otrząsasz? Myślisz, że jak masz co golić i strzyc, to jesteś piękny jak bóstwo? Czego jeszcze chcesz? Ciesz się i bądź szczęśliwy. Acha, odpowiadają! No oczywiście, jest tak, jak przypuszczałem. Glegi — to są te pałeczki, którymi się tak zachwycałem wczoraj przy mikroskopie.
— Wirusy?
— Właśnie! Prawdopodobnie przed wirusami ukryli się w podziemiach.
Ale skąd się wzięły te glegi? Czyżby zostały zawleczone z innej planety?
Gdyby były miejscowe, mieszkańcy mieliby dość czasu, żeby się do nich przyzwyczaić i przystosować. Zaraz o to zapytam. — Skreślił parę słów i natychmiast przytknął do ściany. — Napisałem im: „Musimy wszystko wiedzieć o glegach, gdyż inaczej nie potrafimy wam pomóc”.
— A jak możemy im pomóc w ogóle?