— Właściwie wcale nie możemy. Nawet nie wiemy, czy się jakoś dostaniemy na Ziemię. Ale jeżeli się dostaniemy, to tam już te glegi przyskrzynią. Daliśmy sobie radę i z wścieklizną, i z chorobą Heinego-
Medina, i z grypą. A przecież wirusów grypy było licho wie ile rodzajów.
Czytałeś, jak szalała grypa jeszcze dwadzieścia lat temu? Epidemia za epidemią. Tylko żeby się dostać do swoich. Odbędziemy kwarantannę na stacji Księżycowej, wyleczą naszych chorych…
— Ech ty, niepoprawny optymisto! — westchnął Władysław. — Dlaczego przypuszczasz, że nie zachorujemy wszyscy?
— Okres wylęgania tych glegów jest bardzo krótki, a ty i ja do tej pory jakoś chodzimy. Może jesteśmy odporni? Ty posterujesz rakietą, a ja z Wiktorem będę pielęgnował chorych i robił wszystko, co potrzeba.
Chociaż, moim zdaniem, Wiktor także jest chory, mimo że stara się jakoś trzymać. Może ma lżejszą postać choroby?
— Wiktor jest chory? — nachmurzył się Władysław. — Od dawna?
— Już wczoraj mi się nie podobał. Dzisiaj stracił przytomność. Co prawda, to może być i coś innego, niekoniecznie glegi.
— A co jeszcze? Wiktor jest zdrowy jak byk i zupełnie młody. — Władysław zamilkł. — Długo się czegoś naradzają. Niee!! Dotrzemy jakoś na Ziemię na pewno. Tylko że wrócimy tutaj nieprędko.. Najwcześniej za dziesięć lat. My czy inni, to wszystko jedno. Ile oni już tak siedzą pod ziemią?
— Zaraz się dowiemy. Napisali do nas znów krótki, ale rzeczowy list. „Za dwa sinemi…” To jest ich miara czasu. Sinemi — to tyle, co naszych czterdzieści albo czterdzieści pięć minut. To znaczy za półtorej godziny. „Weźcie książki, są tam, gdzie i listy”. To znaczy w bocznym korytarzu? „W książce wszystko jest napisane”. Cóż, doskonale! — Dwukrotnie machnął ręką z prawa na lewo. Istoty za ścianą spojrzały po sobie i szeroko otworzyły usta. — Oni się tak śmieją lub uśmiechają, zapewniam cię. Ale poczekaj, zadajmy im jeszcze jakieś pytanie. Zaraz! — sięgnął po nowy arkusz papieru. — „Jak długo żyjecie na dole?”
— Zapytaj o najważniejsze — ponuro zauważył Władysław. — Co się dzieje z chorymi? Umierają, wariują czy co? I jak uchronić się przed chorobą?
— Masz rację! — Kazimierz się wzdrygnął. — Aż strach pytać… No, już napisałem.
Władysław poczuł, że jego także obleciał strach. Czekał w napięciu przyglądając się, jak wysoki starzec kreśli białym prętem znaki na cienkiej płytce. „Pręt jest biały, a znaki ciemnoczerwone — mimochodem pomyślał Władysław. — Szybciej by już skończył pisanie”.
Tabliczka mocno przylgnęła do ściany. Kazimierz zaczął tłumaczyć:
— Pod ziemią są niedawno. Według naszej rachuby mniej więcej siedem lat. Ich rok jest krótszy. Co do choroby, to nie wszystko rozumiem.
Powiadają, że sami dokładnie nie wiedzą. „Przedtem umierali tylko słabi i starzy. Teraz, być może, jest inaczej, nie wiemy. Zresztą, to jest gorsze niż śmierć. O wszystkim przeczytacie w książce. Włożę do niej list”. Widzisz, starzec usiadł i już pisze. Jeszcze jedno zdanie: „Glegi przenikają razem z oddechem”. To znaczy zakażenie kropelkowe.
— Zapytaj, czy dużo ich tam jest pod ziemią, czy są zabezpieczeni przed glegami i w ogóle, jak im się żyje. I kto oni są, członkowie rządu czy co?
Tym razem odpowiedź pisała kobieta. Starzec tylko przeczytał kartkę i znów wrócił do swego listu.
— Mówią, że jest ich bardzo dużo, że jest im ciasno, że ciągle kopią nowe korytarze i budują podziemne miasta. Glegi tu nie przenikają, ale wielu spośród nich przeszło chorobę, kiedy jeszcze mieszkali na górze.
Książkę przyniesie ten, co przebył chorobę, byśmy popatrzyli, do czego ona doprowadza. Wszystkim jest bardzo źle pod ziemią, psuje się wzrok, wielu choruje i umiera od skąpego pożywienia i braku powietrza.
Rozmawiają z nami w tajemnicy przed rządem. Są uczonymi. Te trzy splecione koła na piersi, to symbol ich wiedzy. Czytałem już o tym. Jeżeli uda się oczyścić planetę od glegów, wszyscy wyjdą na górę i będą żyć normalnie. A jeżeli rząd będzie temu przeciwny, lud się zbuntuje i obali go. Ponownie pytają, czy możemy im pomóc i kiedy będziemy mogli wrócić. No i co im odpowiedzieć?
— Napisz całą prawdę. Że jesteśmy chorzy. Że mamy nadzieję dotarcia do Ziemi. Że tam znajdą środki przeciwko glegom. Że wrócimy nieprędko, ale wrócimy na pewno. Zapytaj jeszcze, czy istnieje odporność przeciwko glegom?
— Nie wiem, jak się to u nich nazywa. Ale dobra jest, jakoś napiszę. — I Kazimierz zaczął kreślić znaki, co rusz zaglądając do słownika.
Władysław oparł się o ścianę, patrząc w migocącą dal podziemnego korytarza. „Chciałbym wiedzieć, czym się to wszystko skończy…
pomyśleć tylko, co by było, gdyby Karel nie natknął się na tego zwierzaka! Ale rzucić wszystko i ukryć się pod ziemię ze strachu przed tymi przeklętymi glegami?… Skąd się jednak one wzięły, to zagadkowa historia… No, wkrótce się wszystkiego dowiemy”. I znów popatrzył na podziemnych mieszkańców miasta. I siedmiopalczaste istoty o wyłupiastych oczach wydały mu się teraz jakoś bardziej sympatyczne. „Ostatecznie można się do nich przyzwyczaić. Do czarnej skóry i kręconych, wełnistych włosów też trzeba było przywyknąć, a ja do Luisa Mbonge tak się przyzwyczaiłem, że jest mi bliższy niż brat… Czytają notatkę. Kobieta odrzuciła do tyłu głowę i skrzyżowała ręce na piersiach.
Rozpacz? Zmartwienie? Dlaczego tak przypuszczam? No tak, gwałtowny gest… a poza tym jest rzeczą wątpliwą, żeby treść naszej notatki mogła ich ucieszyć. U pozostałych twarze także się zmieniły. Aha, piszą… Co oni nam napiszą?” „Wasza choroba, to wielkie zmartwienie dla nas — tłumaczył Kazimierz. — Jak to się stało? Czyżby skafandry nie zabezpieczały?
Chcemy mieć nadzieję i wierzyć razem z wami. Będziemy czekać. Są tacy, wobec których glegi są bezsilne. Ale jest ich bardzo mało. Życzymy wam szczęścia!”
Astronauci spojrzeli po sobie.
— No cóż — powiedział po chwili Władysław. — Wierzmy i nie traćmy nadziei. Nic nam innego nie pozostaje. Szybciej by dostarczyli tę książkę. Bo jeżeli z Wiktorem jest zupełnie źle…
— O, do diabła! — wykrzyknął Kazimierz. — Masz rację. Ale wracać bez książki…
— Nie! Musimy poczekać… Opowiedz o tym zwierzaku. Może im się to przyda.
Po przeczytaniu kartki Kazimierza, kobieta znów gestem okazała rozpacz. Dał się słyszeć ożywiony szczebiot. Potem do ściany przytknięto notatkę: „To był sunimi. Przestraszył się. O sunimi przeczytacie w książce”.
— Sunimi to sunimi — powiedział Wiktor. — Ale któż to mógł wiedzieć, że ze strachu podrze skafander! Ech, Karel, Karel… Ale à propos, prawdopodobnie mają skafandry, skoro istnieje nawet takie słowo.
Zapytaj, jak u nich wyglądają loty w Kosmos. Czy już latali, a może gościli już kogoś?
W odpowiedzi zakomunikowano, że istnieją skafandry, a także lżejsze ubrania ochronne, ale wszystko to znajduje się w rękach rządu, a oni nie mają do tego dostępu. Nikogo z innych planet tu nie było, chyba że w ciągu ostatnich lat, kiedy oni już siedzą pod ziemią. Sami szykowali się do lotów międzyplanetarnych, ale wszystko, rzecz jasna, wzięło w łeb, jak tylko zjawiły się glegi.
— Zjawiły się! — wykrzyknął Kazimierz. — To znaczy, że przedtem ich nie było. Ale skąd się zjawiły?
— O, zobacz, tam za ścianą jest jakiś nowy. A oto i książka! Jaka wielka! Ale będziesz miał robotę!
— Nie tyle ja, ile „Ling”. Da sobie radę, bądź pewien. Do samej ściany przyprowadzili tego, który przyniósł książkę. Nie różnił się od innych wyglądem, jedynie odzieżą, krótszą i koloru czerwono-czarnego. Po lewej stronie piersi miał przytwierdzoną dużą, jasną tabliczkę, w rodzaju szyldu z jakimiś znakami.