— To zdaje się stanowi dowód, że należy on do niższej warstwy społecznej — wyjaśnił Kazimierz. — Przyczepiają im takie szyldy z wymienieniem zawodu i miejsca pracy.
— Miły obyczaj, prawda? — powiedział Włodzimierz. — Trąci faszyzmem.
— Taak. Myślę, że i bez glegów życie tutaj było niezbyt wesołe…
Popatrz, ten przecież wygląda na zupełnie zdrowego, tylko jest jakiś ospały. Spójrz, co oni z nim wyprawiają?
Istota w czerwono-czarnym ubraniu zaczęła się kiwać, a potem wykonywać przysiady mechanicznie, zupełnie jak lalka, otwarłszy lekko usta. Astronauci spostrzegli, że spełnia on polecenie kobiety. Starzec w tym czasie siedział i pisał list, nie zwracając zupełnie uwagi na to, co się wokół dzieje.
Czerwono-czarna istota to zamierała, to na komendę wykonywała różne ruchy. Władysławowi ciarki przeszły po grzbiecie.
— Oto w czym rzecz… — wyszeptał. — Gorsze niż śmierć…
Oczywiście… człowiek staje się marionetką.
Czerwono-czarna istota rozwarła szeroko usta i zastygła z podniesionymi rękami. Potem, na komendę, powoli nachyliła się do przodu, dotykając palcami podłogi, i ponownie znieruchomiała. „Cc on czuje? Co on myśli? A może w ogóle utracił rozum?” — zastanawiał się Władysław. Spojrzał na Kazimierza. Ten stał blady jak płótno, a jego niebieskie oczy były rozszerzone i błyszczały jak w gorączce.
— Napisz im, że się spieszymy — powiedział po chwili Władysław. — Już chyba dość tego widowiska. I powiedz także, że my raczej już więcej nie przyjdziemy. Co do książki, to zapytaj, czy możemy ją zabrać ze sobą na Ziemię.
Po przeczytaniu nowego listu, za ścianą zaczęto gwałtownie machać rękami z prawa na lewo. Czerwono-czarna istota także machnęła ręką.
Potem włożono do księgi list i wręczono ją czerwono-czarnemu. Wkrótce zjawił się on w bocznym korytarzu i podał książkę. Władysław wziął ją do ręki; rzeczywiście była bardzo ciężka. Astronauci z przerażeniem i współczuciem przyglądali się posłańcowi zza ściany. Był ubrany w obszerną tunikę z krótkimi rękawami, sięgającą kolan, wymalowaną w szerokie czerwone i czarne spirale. Wynurzała się z niej cienka, ciemna szyja z jakimiś dziwnymi poprzecznymi liniami, podobnymi do blizn.
Głowę miał obnażoną i Władysław ze zdziwieniem przyglądał się czerwonej, lśniącej sierści, pokrywającej równomiernie czaszkę, małe, ostre i ściśle przylegające uszy oraz kark.
— Moim zdaniem — powiedział — są oni bardziej niż my podobni do zwierząt i ptaków.
— My za to jesteśmy tak podobni do małp, że szkoda słów — zaopiniował Kazimierz. — Żałuję, że nie ma tu ani Junga, ani Wiktora!
Oni by z większym zainteresowaniem i większą korzyścią obejrzeli tego mołojca.
Kazimierz spojrzeniem zapytał stojących za ścianą o przyzwolenie i odniósł wrażenie, że zrozumieli, o co mu chodzi. Podszedł zatem do czerwono-czarnego posłańca, obejrzał go i ostrożnie obmacał. Budową czerwono-czarny bardzo przypominał człowieka, był tylko wątlejszy, miał mniej rozwinięte mięśnie i węższą klatkę piersiową.
— Wiesz, on jest cały jakiś taki wygładzony. Wszystko opływowe, równe, nie ma naszych stawów, klatka piersiowa nie wysklepiona, talii nie widać. Popatrz, jakie ma ręce i nogi: równe, wszędzie jednakowe, jak rurki. Nawet nie widać, w których miejscach się zginają. — Przy tych słowach zgiął rękę czerwono-czarnego, który się temu biernie poddał…
— Widzisz, zgina się mniej więcej w tym samym miejscu, co u nas, ale nic nie znać. Jednak dobrze, że oni nas nie widzą bez skafandrów: uznaliby nas za potworów.
— A niech ich licho… — odezwał się z uśmiechem Władysław. — Przystojniaki, nie ma co mówić. Cała skóra pomarszczona, jak u starców. I ta sierść… brr!
— Nie gadaj głupstw — oburzył się Kazimierz. — Skórę mają delikatną i przyjemną, a sierść jedwabistą jak u kota. Pogłaszcz, dziwaku!
Władysław ostrożnie pogłaskał czerwono-czarnego po szyi. Ale szybko cofnął rękę.
— Popatrz, oni się z nas śmieją! — powiedział z goryczą. Za ścianą rzeczywiście wszyscy pootwierali usta. — Kończ tę zabawę. Musimy się pośpieszyć.
— Masz rację — odparł zmartwiony Kazimierz. — Ale zrozum, pierwszy raz mam okazję…
— Ja także. Nigdzie dotąd czegoś takiego nie widziałem. Zacznijmy się żegnać.
Kazimierz napisał: „Odchodzimy. Żegnajcie. Zrobimy wszystko, by jak najszybciej wrócić i wam pomóc”. Za ścianą wszyscy unieśli ręce ponad głowy, a potem powoli złożyli je dłońmi na zewnątrz.
— To jest pożegnanie — powiedział Kazimierz, powtarzając ten sam gest.
Władysław także uniósł ręce nad głowę i złożył je.
— Poczekaj, a ten? — zapytał wskazując czerwono-czarnego, stojącego nieruchomo obok. Kazimierz napisał: „Dlaczego on nie odchodzi?” Za ścianą zaczęto się naradzać. Potem starzec napisał: „On powinien wejść innym przejściem: tam zabiją glegi. Ale możecie wziąć go ze sobą.
On wam pomoże”.
— Ze sobą? — przeraził się Władysław.
— Wiesz, to jest myśl! — ucieszył się Kazimierz. — Nie szkodzą mu glegi, jest posłuszny, niczego się nie boi, niczemu nie dziwi.
— A skąd ty wiesz? Może to się tylko nam tak wydaje. Przecież to jest człowiek, a przynajmniej coś w rodzaju człowieka.
— Nie, nie możemy odmawiać! — zdecydowanym głosem powiedział Kazimierz. — Kto wie, co się z nami stanie? Może wszyscy zachorujemy.
— Co on wtedy zrobi?
— Rzeczywiście! Ale jeżeli nie wszyscy, to on pomoże. Nawet jeżeli ty zostaniesz sam.
— Może masz rację — w zamyśleniu odparł Władysław. — Oni oczekują od nas pomocy… Więc powiedz im, że się zgadzamy, chociaż nie bardzo wiem, co mamy z nim robić. Zapytaj, czy umie czytać i pisać i co on w ogóle umie.
Okazało się, że czytać i pisać umie, że można go wyuczyć każdej niezbyt skomplikowanej pracy: zapamięta i będzie posłuszny. Nazywa się Ini. Trzeba mu kazać jeść, pić, spać, pracować, gdyż sam nie wie, co ma robić, i może umrzeć z głodu.
— Ale, ale, czym się go karmi? — zapytał wstrząśnięty Władysław.
— Obawiam się, że to ustalimy dopiero w praktyce — westchnął Kazimierz. — Sprawa nie jest prosta, ale warta ryzyka. Poza tym, może go wyleczą na Ziemi.
— Boję się — uśmiechnął się Władysław — że umrze ze strachu, jak się znajdzie w innym świecie… No, dobra jest, idziemy…
Jeszcze raz uczynili gest pożegnania pod adresem podziemnych mieszkańców. Starzec coś krzyknął i wykonał ruch ręką; czerwono-czarny odpowiedział gestem potwierdzenia i podążył za astronautami.
— Popatrz, nawet się nie obejrzał — zwrócił uwagę Władysław. — Jest mu wszystko jedno! Ale dziwy!
Znów krążyli jasnymi spiralami opuszczonego miasta, a różowe, purpurowe i pąsowe gałęzie uderzały i ocierały się o szyby wszędołazu, jak gdyby się go czepiając i w milczeniu błagając o ratunek.
— Rozumiesz, Władku — powiedział Kazimierz — mam takie uczucie, jak gdybyśmy uciekali i zostawiali ich w nieszczęściu. Wiem, że głupio, ale…
— Oczywiście, że głupio, nawet bez żadnego „ale” — odparł Władysław. — To jest chyba biblioteka. Może się zatrzymamy?
Okrągły złocisty gmach, zważając się, piął się tarasami do góry. Na najwyższym okrągłym podeście błyszczały trzy splecione różnobarwne koła.