— Wiktorze, ty także jesteś chory? — zapytał Tałanow, chwytając go za rękę z niepokojem. — To jest twoja ręka, prawda? A to moja? Jesteś chory?
— Nie jestem chory, tylko trochę zmęczony — spokojnie i łagodnie odparł Wiktor.
Ujął Tałanowa za rękę i odliczając szybkie, drgające uderzenia tętna, przyglądał się jego smagłej twarzy o wypukłym czole, wystających kościach policzkowych, dużych ustach i głęboko osadzonych piwnych oczach. Tałanow zawsze robił na Wiktorze wrażenie robociarza-
rewolucjonisty, jednego z tych, co to przed wielu laty wzniecili wielką rewolucję, a potem bronili jej przed naporem interwentów i budowali fundamenty pierwszego na świecie socjalistycznego państwa. Kiedyś powiedział to Tałanowowi, który się milcząco uśmiechnął. Widać to porównanie schlebiało mu.
— Czy mówisz prawdę? — spytał Wiktora, wpatrując się w jego twarz niewidomymi, zezowatymi oczyma. — A co się stało Herbertowi?
Dlaczego wciąż milczy? „Jutro pewno przestaniesz się tym interesować — z goryczą pomyślał Wiktor. — Jutro wszystko będziesz widzieć i rozumieć, ale o nic się nie będziesz pytać…”
— Jestem zdrów, panie Michale — powtórzył Wiktor. — Zupełnie zdrów, niech się pan nie denerwuje. I Herbert także pomału powraca do zdrowia. Jest po prostu o pana niespokojny. Wszyscy pragniemy, by pan jak najszybciej wyzdrowiał.
— A czy można wyzdrowieć? — spytał Tałanow z niepokojem, ale i z nadzieją w głosie. — Daj mi, Wiktorze, energiny. Chcę się rozejrzeć dookoła i zorientować, co i jak. I na Herberta chcę popatrzeć.
„Właśnie dlatego nie dostaniesz energiny” — pomyślał Wiktor. A głośno powiedział:
— Przekonałem się, że energina przedłuża i komplikuje przebieg choroby. Lepiej trochę pocierpieć. Niech pan coś zje, a potem znów włączymy aparat elektrosnu. Powinien pan jak najwięcej spać.
— Dobrze, ty wiesz lepiej — pokornie i ze zmęczeniem w głosie zgodził się Tałanow. — Zuch z ciebie, Wiktorku! Cieszę się, że wziąłem cię na ten lot. Głupstwa gadam… jest się czym radować… A Władek? A Kazik? — nagle zapytał zaniepokojony. — Co się dzieje z nimi?
— Są zupełnie zdrowi — pewnie odpowiedział Wiktor, zadowolony, że tym razem nie musi kłamać.
Tałanow usiadł i zamknął oczy.
— Wszystko mi się prawdopodobnie pomyliło — przemówił ledwie słyszalnie. — Czy dawno jestem chory?
— Od wczoraj. Drugą dobę.
— A ci pod ziemią? Do nich nie jeździliście więcej?
— Jeździł Kazimierz i Władysław. Przywieźli książkę, którą czyta teraz „Ling”, a potem będziemy czytali my. Tam wszystko jest wyjaśnione co do glegów. Glegi — to wirusy. One wywołują chorobę.
— Aha, więc oni się przed nimi chowają… — wyszeptał Tałanow. — Może już lepiej zasnę, Wiktorku? Bardzo się podle czuję.
— A więc, oni sami to wymyślili? Sami napuścili na siebie glegi, przed którymi potem schowali się pod ziemię? Cwaniaki! — wykrzyknął Władysław.
— Tak, wyhodowali glegi w swoich diabelskich laboratoriach, karmili je, hołubili, nauczyli, co mają robić w organizmie i gdzie się usadawiać.
Myśleli, że się dogadali z glegami i wypuścili diabła z butelki.
— No, a szczepienia? Przecież piszą, że szczepienia były zrobione.
— Czytaj dalej. Początkowo wszystko przebiegało tak, jak oni chcieli.
Powstała armia niewolników-automatów, którzy pracowali troszeczkę wolniej i nieco krócej żyli, ale za to byli niewymagający i idealnie posłuszni. Nigdy się nie buntowali, niczemu się nie dziwili, nie narzekali, że jest im ciężko, a pracowali do upadłego. Nie potrzebne im były ani rozrywki, ani przyroda, ani miłość. Ideał niewolnika. Nie, Władku, nie podchodź bliżej. I nie zdejmuj maski! Przyjrzałeś się Ini! Wiesz, czym to pachnie? Wszyscy teraz jesteśmy zależni tylko od ciebie!
— No, już dobrze, mów dalej. Tu jest długi opis choroby Ale teraz i bez nich wiem dostatecznie dużo. Niech się Wiktor zainteresuje szczegółami.
Czytaj na głos.
— Chwileczkę. Dalej wyszedł tutaj straszny groch z kapustą. Już ci lepiej opowiem swoimi słowami. A więc. Na swobodzie glegi rozmnożyły się, zdziczały i przestały reagować na szczepienie. Tak przynajmniej piszą.
W rzeczywistości pewno szczepienia dawały znacznie krótszą odporność, niż przypuszczano. Dlatego właśnie władcy tak okrutnie obeszli się z uczonymi, którzy wyhodowali glegi.
— A jak? Poczekaj! Nie doczytałem do tego miejsca.
— Pominąłeś list starca. Tam on wyjaśnia, jak powstała książka, książka zakonspirowana i zakazana przez rząd. Wszystkich uczonych pracujących nad zagadnieniem glegów umieścili w hermetycznie zamkniętej komorze, do której wpuścili śmiertelną dawkę glegów, i przetrzymali ich tam trzy czy cztery godziny, dopóki nie zaczęli się dusić z braku powietrza. Nie wiedzieli, o co chodzi, przypuszczali, że chcą ich zgładzić. Zaczęli walić do drzwi, by ich wypuszczono. Wszyscy stali się „glegani”. Tak nazywają takich jak Ini. Zrobili ich zwykłymi służącymi u władców. Utracili zupełnie zdolność przeciwstawienia się cudzej woli, ale pamiętają i rozumieją wszystko. Co prawda utracili także zdolność martwienia się, ale…
— O, do diabła! — wykrzyknął Władysław.
— Tę książkę napisał właśnie jeden z nich. Uczeni z innej grupy niż ci skazańcy wykradli go, zmienili jego wygląd i ukryli, ogłaszając, że zginął.
A potem zmusili do napisania tej książki. Znał dobrze cały przebieg akcji i doskonale wszystko pamiętał.
— No wiesz — tutaj Władek pokiwał głową — to znaczy, że strona emocjonalna zanikła u niego zupełnie. Nigdy bym nie pomyślał, że to wszystko dotyczy jego samego. Nie mogę powiedzieć, bym go bardzo żałował. Jednak brał on czynny udział w największej zbrodni władców przeciwko narodowi. Ale aż strach bierze, gdy się o nim pomyśli. Siedzi ze zmienioną twarzą w zamknięciu i pisze, pamiętając wszystko, a nie potrafi nawet zapłakać nad sobą i tymi, których zgubił. A zgubił przecież wielu. Jednych przemienił w niewolników, pozostałych zapędził do podziemi, pozbawił słońca i powietrza, poddał torturze nieustannego strachu.
— To wszystko jest słuszne — potwierdził Kazimierz. — Ja jednak myślę i o drugiej stronie medalu. Czy nie wydaje ci się, że oni wszyscy, i naród, i uczeni, i władcy, są już zbyt wystraszeni? Że pod ziemię ich zapędziły nie glegi, ale uczucie strachu? Przecież poddali się bez walki?
— A może władcom było wygodniej, żeby się ludzie bali? Może po to zapędzili ich pod ziemię, żeby wybić z głowy nawet myśl o powstaniu?
Przecież w tej książce wspomina się, że początkowo były bunty, że zdarzały się napady na pałac rządowy, że wysuwano żądania, by zaniechać tego obrzydliwego pomysłu z glegami.
— I na pewno tak było. Mimo to można było walczyć. Przecież byli silni, mieli szeroko rozgałęzioną organizację konspiracyjną. Czytałeś?
Dlatego rząd tak się spieszy z tymi glegami i nie pozostawił nawet uczonym czasu na sprawdzenie, jak długo trwa odporność po szczepieniu?
Wiedział, że lada moment zacznie się rewolucja. Szkoda słów! Czytajmy dalej!
Przez pewien czas czytali w milczeniu. Potem Władysław powiedział:
— Posłuchaj, Kaziu, przyszła mi do głowy ciekawa myśl. Pod ziemię glegi nie przenikają. Nowych zachorowań nie ma. Gdzież więc żyją te glegi? O ile wiem, wirusy nie mogą egzystować poza żywym ustrojem, przecież to są pasożyty. A w książce jest napisane, że jak uciekali pod ziemię, to wytępili wszystkie zwierzęta i ptaki, żeby zniszczyć rezerwuar glegów. To miał być jak najbardziej kategoryczny rozkaz, prawda?