— Masz rację… — Kazimierz się zamyślił. — Nie przyszło mi to do głowy. Poczekaj! A zwierzątko, które podarło skafander Karela? Przecież oni wiedzieli, co to było za zwierzę. Nawet je nazwali sunimi, pamiętasz?
Szybko przeglądałem książkę. Tylko wypełniłem miejsce opuszczone przez „Linga”. Już nie pamiętam, gdzie wstawiłem to słowo „sunimi”. I nawet nie jeden raz. — Zaczął przerzucać kartki książki. — Aha, masz! Tu jest to miejsce. Bardzo to dziwne. Posłuchaj: „Ukochana żona najwyższego władcy…” U nich panuje zatem wielożeństwo… A więc, ta ukochana żona płakała całą noc, tuląc do siebie swego ulubionego sunimi.
Było to zatem jakieś zwierzątko domowe, w rodzaju naszego kota. A potem sunimi zniknął, a ona oświadczyła, że uciekł. Potem uciekły jeszcze dwa czy trzy sunimi. Kiedy wszyscy zeszli do podziemi, początkowo przypuszczano, że najwyżej na jeden czy dwa tygodnie. A wkrótce się okazało, że glegi wciąż żyją i żyją. Gdzie? W sunimi. Te zwierzęta zagospodarowały się w pustych domach, zdziczały i zaczęły się rozmnażać. Odżywiają się owadami i roślinami, tak że głód im nie grozi.
Glegi nie robią im wielkiej krzywdy. Choroba przebiega u nich łagodnie i nie pozostawia po sobie żadnych następstw. Ale w ten sposób podtrzymują one glegi i nie pozwalają im wyginąć. Początkowo urządzano polowania na sunimi. Ale zwierzaki szybko nauczyły się bać ludzi i uciekają przed nimi. I musiał akurat Karel schwytać takiego diabła. Jak mu się to udało?
Przecież są bardzo mądre i czujne. A jednak wydaje mi się dziwne, że wypuszczono tych sunimi. Przecież wszędzie były warty, posterunki, kordony sanitarne? Kto zatem przeszmuglował te stworzenia przez taką zaporę? Przecież nie są to małe zwierzęta. Pod ubraniem nie można ich ukryć.
— Więc co przypuszczasz?
— Przypuszczam, że była to nowa podłość władcy, który chciał jak najdłużej zatrzymać ludzi pod ziemią. I dlatego wymyślił sentymentalną legendę o ukochanej żonie i ulubionym sunimi.
— Możliwe — zgodził się Władysław. — Zupełnie możliwe.
— Przeczytamy jeszcze trochę, a potem odniosę tę część Wiktorowi…
Żebyś wiedział, jak się Wiktor trzyma mimo choroby i świadomości tego, co go czeka. Myślisz, że mniej się boi i mniej nad sobą rozpacza niż ci tutejsi? Oj, chyba nie. A przecież oni na pewno mieli większe możliwości bronienia się. Stchórzyli, to jest oczywiste! Sami siebie zgubili, a teraz wołają do nas, obcych: ratujcie nas! Oczywiście, postaramy się im pomóc, ale aż złość bierze, daję słowo! Po kwadransie Kazimierz zerwał się na nogi.
— Idę! Jestem niespokojny o Wiktora, jak on tam…
— Jeszcze chwilkę. Posłuchaj, przecież oni przedtem nieźle sobie żyli, dopóki nie zaczęła się ta historia z glegami. Ich poziom życia był wysoki.
— Tak, dzięki bardzo rozwiniętej biochemii. Pod tym względem, o ile mogę sądzić, prześcignęli Ziemię. Na przykład teraz dość dobrze obchodzą się bez naturalnego pożywienia, jeśli nie liczyć przygotowanego zapasu zbóż. I prawdopodobnie robią to nie tylko z konieczności, ale takie jest wyrachowanie władców: trzymać naród w całkowitej zależności od siebie i według własnego uznania rozporządzać całym zaopatrzeniem.
Przecież mogliby nadal uprawiać pola i sady, mając taką masę glegani nie wymagających nadzoru. Wystarczy dać im polecenie, na pewno je wypełnią. Mogliby łowić ryby, które nie są przecież zarażone wirusami.
Muszą mieć komory dezynfekcyjne, skoro glegani chodzą do miasta, przynoszą książki, chemikalia i wszystko inne… Ale pomyśl, Władku, co to za życie? Ani swobody, ani radości. Nic poza strachem i tęsknotą. A jakie zniszczenie państwa? Wszystko jest zaniedbane, i przemysł, i gospodarstwo rolne. Ludzie żyją w nienaturalnych warunkach, chorują, będą ulegać zwyrodnieniu. Możesz sobie wyobrazić los dzieci, zrodzonych pod ziemią? Los mężczyzn w sile wieku wyrzuconych poza nawias życia?
— Dlaczego? — zdziwił się Władysław. — Czyżby wirusy można było dziedziczyć?
— Oczywiście, że nie. Ale przecież glegani nie mogą mieć potomstwa, zanika u nich instynkt rozmnażania, podobnie jak instynkt samoobrony.
Nie odczuwają ani strachu, ani głodu, ani pragnienia. Nic ich nie ostrzega przed zgubą. Poczekaj! Przecież nie odczuwają także i bólu. Można na nich wykonywać wszelkie operacje bez narkozy, a oni nawet nie mrugną okiem. Mogą żywcem spłonąć, utonąć, umrzeć z głodu, jeżeli ich nie dopilnować. A propos. Czas już chyba nakarmić Ini, tylko nie wiem, czym się go odżywia. Jeżeli nie znajdziemy niczego w naszej książce, trzeba będzie przewertować te, któreśmy przynieśli z biblioteki.
— A może by tak drogą doświadczalną?
— Tak też myślałem początkowo. Ale przecież on zje wszystko, co mu dasz, a potem może zachorować. Diabli wiedzą, co zachodzi w ich organizmie i do czego są przyzwyczajeni.
Władysław spojrzał w ptasią twarz Ini, siedzącego w milczeniu przy drzwiach w nieco przydużym dla niego kombinezonie Herberta i w czerwonych pantoflach z lekko zakrzywionymi do góry czubkami. Nie udało się dobrać odpowiedniego obuwia i Kazimierz, po starannym odkażeniu, pozostawił mu jego własne pantofle. Dziwna istota siedziała z opuszczonymi rękami i gapiła się przed siebie spojrzeniem bez wyrazu.
— Przyznaję, Kaziu, że aż boję się na niego patrzeć.
— Masz rację. Ale powiem ci prawdę, że Herbert sprawia jeszcze bardziej przykre wrażenie.. Przecież to jest nasz Herbert! A Wiktor jest z nim cały czas i zdaje sobie doskonale sprawę, że jego samego czeka to również.
— Tak. Pomyśleć, że Tałanow miał wątpliwości, czy brać Wiktora na ten lot…
— To bardzo proste. Tałanow przyzwyczaił się do lotów z Wendtem.
Ale Wendt w tych warunkach załamałby się już dawno. Jestem tego pewien. To już nie ten sam Wendt, o którym rozpisywały się gazety, gdyśmy byli jeszcze młokosami. Ma czterdzieści sześć lat. A dla astronauty z taką przeszłością i takim stażem to już jest starość.
— Znaczy, że nam zostało jeszcze około piętnastu lat życia, nie więcej?
— zainteresował się Kazimierz. — To smutne.
— Ale Wendt lata już ćwierć wieku, ty zaś bierzesz udział w dalekim rejsie po raz pierwszy. A masz zaledwie dwadzieścia osiem lat. Czego stękasz zawczasu? Może nie będziesz chciał już więcej latać po zawarciu tej miłej znajomości z glegami?
— Byle się z nimi tylko nie zapoznać zbyt blisko! A jednak bardzo bym chciał tutaj jeszcze powrócić i urządzić tym podziemnym mieszkańcom jakieś weselsze życie…
— Wiesz co mi przyszło do głowy? — nagle powiedział Władysław. — Czyżby na tej całej planecie było tylko jedno państwo i tylko jeden rząd?
Prawda, że planeta jest znacznie mniejsza niż Ziemia, ale mimo wszystko… A co się dzieje w tej chwili w innych miastach czy wsiach?
Kazimierz zaczął przerzucać kartki książki.
— Zdaje mi się, że ten uczony glegani napisał tylko o tym, co się dzieje u nich… Ale widzę jeszcze coś… Tylko że nic nie rozumiem, jakoś bardzo mętnie napisane. Jest dużo imion własnych i nazw, których ja nie spotkałem i „Ling” nie wyjaśnił. Wygląda na to, że istnieje jakieś inne państwo. Wiesz co, spróbuję zapytać o to Ini.
Przysiadł się do Ini, który nadal pozostawał bez ruchu. Kazimierz napisał pytanie na arkusiku papieru, wręczył go Ini z poleceniem przeczytania. Ini dość szybko przeczytał i cichym, szczebioczącym głosem zaczął opowiadać. Kazimierz zatrzymał go gestem, podał ołówek i podsunął papier. Ini posłusznie zaczął pisać. Władysław z niepokojem śledził tę korespondencję.