Выбрать главу

— A niech to wszyscy diabli! — nagle krzyknął Kazimierz. — Ci władcy są gorsi od glegów. Posłuchaj, co oni nawyrabiali! Jak wrócę, własnoręcznie ich powystrzelam, słowo honoru!

— Nie dawaj słowa — uśmiechnął się Władysław. — Do nas należy zniszczyć glegi. W pozostałych sprawach poradzą sobie tutejsi mieszkańcy sami, możesz być pewien. U nas na Ziemi też rozmaicie się zdarzało, a jakoś ludzie sobie sami dali radę, chociaż zapłacili wysoką cenę.

— Masz na myśli erę atomową?

— Nie tylko. Różnie bywało.

— Masz rację. A jednak, to świństwo, co się tutaj dzieje. Władcy, jak schodzili pod ziemię, ogłosili, że boją się napaści ze strony innego państwa. I wysłali tam glegi. To tak jakby bomby bakteriologiczne. A tam nie było ani szczepień, ani schronów podziemnych, ani żadnych możliwości obrony. Wyobrażasz sobie? Ini nie wie, co się z tamtymi stało.

Na pewno wszyscy przekształcili się w glegani i spokojnie, bez niczyjej pomocy i obrony, po trochu wymierają. Przecież są bezradni jak dzieci.

— Psiakrew! — krzyknął Władysław. — Teraz to i ja mam takie wrażenie, jak gdybyśmy ich porzucali na łaskę losu…

— No widzisz!

— Głupie uczucie. Co na to poradzić? Posłuchaj, Kaziu. Czy oni nie mają już żadnej łączności z innymi miastami i państwami? Radiem nie mogą się posługiwać pod ziemią. Ale czy mieli telegraf, telefon albo jakieś inne środki łączności? Zapytaj o to Ini.

— Ini nie wszystko wie — zakomunikował Kazimierz po zakończonej korespondencji. — Nie miał wykształcenia, a od chwili kiedy stał się glegani, w ogóle się nie rozwija. Nie interesuje się niczym, co się wokół dzieje. Ale coś w rodzaju telefonu, a może nawet wizjofonu chyba mieli.

Co do telegrafu — to albo ja nie zrozumiałem, albo Ini mnie nie zrozumiał. Pod ziemią nic z tych rzeczy nie ma.

— Władcy celowo tak wszystko zorganizowali — orzekł Władysław.

— Być może. Tak czy inaczej, oni mało teraz wiedzą, co się dzieje na ich planecie, a nawet w ich państwie. To miasto, jak przypuszczaliśmy, jest stolicą. Pod ziemią zachowały się starożytne przejścia i mieszkania.

Podziemne miasto teraz szybko poszerzyli i sprowadzili tam wszystkich, kogo udało się w porę izolować przed zakażeniem. No i tych, którzy już chorowali. Potem przybyła tutaj ludność z okolicy, przeszła kwarantannę, dezynfekcję…

— Czyżby nie usiłowali się nawet dowiedzieć, co się dzieje gdzie indziej? Zupełnie nie mogę tego zrozumieć…

— Diabli wiedzą, jak to jest naprawdę — odburknął ze złością Kazimierz i znów zabrał się do korespondowania z Ini. — Może uczeni nawet nie są tak winni, jak ci się wydaje. Ini powiada, że w górach za wielką rzeką mieszkają jacyś ludzie, być może nawet z tego państwa. Ale nikogo do siebie nie dopuszczają. Widać także boją się glegów. Zabijają każdego, kto się znajdzie na ich terenie. Grupa uczonych ze stolicy zdobyła skafandry i udała się tam w góry. Wielu zginęło, reszta musiała ratować się ucieczką. A tutaj… jednym słowem, przekształcili ich w glegani. Nikt więcej potem już nie ryzykował… — Kazimierz westchnął i zaczął powoli wertować książkę.

— A oni w ciągu tych siedmiu lat także nie nauczyli się walczyć ze swoimi glegami? — zapytał Władysław po chwili milczenia.

— Okazuje się, że nie. Ta grupa mikrobiologów, która stworzyła glegi, od razu wypadła z szeregów. Już ci to powiedziałem. W dodatku poszukiwania sposobów walki z glegami nie tylko nie są finansowane przez władców, ale w rzeczywistości nawet zabronione. Dla zamydlenia oczu coś się w tym kierunku robi, ale bardzo niewiele. Tak przynajmniej jest napisane w tej książce. Tak też powiada Ini, że rząd nie chce ruszać glegów… — Kazimierz przesunął dłonią po oczach, jak gdyby zdejmując niewidzialną pajęczynę.

— A nie mówiłem? — triumfował Władysław. — Tu naprawdę nie wiadomo, kogo należy zwalczać: glegi czy władców.

— Podłość — przemówił Kazimierz po dłuższej pauzie. — Przecież ci członkowie rządu to także ludzie… Jak wszyscy, prawda? A im jest dobrze w ciemności… przez siedem lat?

— Co się tak o nich niepokoisz? — uśmiechnął się Władysław. — Na pewno lepiej się urządzili od innych. Mają i więcej przestrzeni, i więcej światła.

— Więcej czy mniej, ale zawsze w niewoli, bez światła i powietrza… A jednak sami siedzą i trzymają innych…

— To znaczy, że boją się swego ludu bardziej niż życia pod ziemią.

Myśleli pewno, że po ciemku łatwiej jest zgnieść wszystkie wrogie siły…

Chyba nasi znajomi mają rację: bez pomocy nie dadzą rady. Trzeba tu szybko powrócić.

Kazimierz w milczeniu patrzył gdzieś w bok.

— Władku, czy długo musisz się szykować do startu? — zapytał po chwili.

— Nie. Mogę odlecieć chociażby jutro. Trzeba tylko wykonać obliczenie, Karel nie zdążył…

— Nie mamy przecież po co dłużej tutaj bawić… Trzeba by szybciej…

— powiedział wstając z krzesła. — Pójdę do Wiktora.

— Nie rozczulaj się zbytnio — poradził mu Władysław. — Popatrz, aż zmieniłeś się na twarzy… — I nagle urwał. — Czy jesteś zdrów, Kaziu?

Kazimierz nie od razu odpowiedział.

— Obawiam się. Zresztą, wszystko jedno, muszę iść do Wiktora.

— Odprowadzę cię. — Władysław wstał i skierował się do niego.

Kazimierz zerwał się i podbiegł do drzwi. Był blady. Oczy wydawały się prawie czarne, tak bardzo miał rozszerzone źrenice.

— Nie podchodź! — wrzasnął na cały głos. — Czyś zwariował? Cała nadzieja tylko w tobie. Idź naprzód!

Szli korytarzem i Władysław widział, że kroki jego przyjaciela stawały się coraz mniej pewne, coraz bardziej chwiejne. Nie dochodząc do przedziału lekarskiego, Kazimierz zachwiał się i oparł o ścianę. Potem odwrócił się do Władysława:

— Nie waż się podejść! — krzyknął. — Dowlokę się sam! Wracaj!

Zarazisz się! Wracaj natychmiast!

Władysław dostrzegł, że przyjaciel nie otwiera oczu i kurczowo chwyta się ściany. Biała gazowa maseczka trzepotała od krzyku i wpadając do ust, przeszkadzała mówić.

— Nie denerwuj się, nie zbliżę się do ciebie — uspokajał go Władysław.

— Jeżeli tak się o mnie boisz, zwróć się twarzą do ściany, a ja pobiegnę i zawołam Wiktora, żeby ci pomógł dojść.

— Z Wiktorem jest jeszcze gorzej — już spokojniej powiedział Kazimierz i krzywiąc się z bólu otworzył oczy. — Odejdź. Zrozum, że ty nie możesz zachorować.

— Przesadzasz. Dlaczego nie mogę? Obliczę orbitę, wystartujemy i można będzie w całości ustawić rakietę na automatyczne sterowanie. To Wiktor nie ma prawa zachorować, a nie ja.

— Wiktor i tak jest chory — wymamrotał Kazimierz i z trudem poszedł dalej, czepiając się ściany. — O, do diabła! Wszystko się porusza i rozpływa. Słuchaj, czy ja idę w dobrym kierunku?

— W dobrym. Tylko trzymaj się ściany.

— Ciągle mi się zdaje, że przechodzę przez ścianę, a raczej ona przechodzi przeze mnie.

— Skręć na prawo. Już blisko.

Kazimierz długo dreptał na zakręcie, pokrzykując: „Nie podchodź, nie podchodź!” Wreszcie z wielkim wysiłkiem zrobił krok w prawo. Drzwi przedziału lekarskiego uchyliły się. Wiktor spojrzał na Kazimierza, w milczeniu podszedł i objął go. Władysław się przeraził, jak okropnie w ciągu tych dwóch czy trzech dni zmieniła się twarz Wiktora. Bladosina, ospała, z głęboko zapadniętymi, zmęczonymi oczami, już nie wydawała się młodzieńcza i promienna. Wiktor zauważył Władysława i westchnął.