Выбрать главу

— Nie powinieneś był tutaj przychodzić — powiedział cichutko. — Ale skoroś już przyszedł, to poczekaj chwileczkę. Zaraz wrócę.

Wiktor wrócił, zamknął za sobą drzwi przedziału lekarskiego i oparł się o nie. Też miał na sobie maseczkę gazową.

— Trzeba jak najszybciej startować — powiedział bez wszelkich wstępów.

— Jutro. Wcześniej nie zdążę z obliczeniami.

— Dobrze. Gdybyś się źle poczuł, przychodź natychmiast do mnie. I zabierz ze sobą tego… Ini.

— Nie mam prawa zachorować. Kto obliczy orbitę?

— Jeżeli choroba się zacznie, nie potrafisz wykonać obliczenia. Nie będziesz widział.

— I co wtedy?

— Poczekamy do jutra… Myślę, że jutro potrafi to już wykonać Tałanow, jeśli mu się każe.

W głosie Wiktora brzmiała rozpacz. Władysław zacisnął zęby.

„Tałanow, bohater Kosmosu… jego portret powiesiłem nad swoim biureczkiem, jak jeszcze byłem w szkole… Tałanow — glegani…” — A ty? — zapytał z trudem.

— Ja… No cóż, postaram się jakoś wytrwać, póki… Widzisz, będziemy musieli we dwójkę przyszykować anabiozę… dla wszystkich prócz ciebie, jeśli będziesz zdrów, i mnie. W przeciwnym razie oni zginą…

— Tobie jest także potrzebna… anabioza… — z trudem wymówił Władysław.

— Samemu będzie ci zbyt ciężko z tym Ini. Co prawda można go nauczyć rozmawiać i rozumieć, chociaż bez Kazimierza będzie to bardzo trudne.

— Nie martw się, dam sobie radę sam.

— A jeżeli zachorujesz po starcie?

Władysław się przestraszył. Wyobraził sobie, jak zostanie sam z milczącą, na wszystko obojętną istotą z innego świata. Jak zachoruje i początkowo będzie cierpiał, zdając sobie dobrze sprawę z tego, co go czeka, jak stanie się potem równie obojętnym, na pół martwym i bezbronnym… I nikogo obok niego, poza takim samym chodzącym umarlakiem… na długie miesiące… Wszystko będzie rozumieć…

wszystko będzie widzieć… „Nie, nie wytrzymam tego — pomyślał. — Lepiej umrzeć! Ale umrzeć nie masz prawa! Musisz przedtem wyprowadzić rakietę na orbitę! Przynajmniej rakietę na orbitę. A potem…”

— I tak jesteś chory — powiedział przez zaciśnięte zęby, patrząc z rozpaczą na Wiktora.

— Tak, ale przechodzę lżejszą postać choroby. Może i następstwa będą inne niż u tamtych… Poza tym jestem lekarzem, Władku, muszę wytrwać!

Uniósł głowę. Władysław spojrzał w jego jasne, śmiertelnie znużone oczy i zamilkł. Spazm chwycił go za gardło.

— Wszystko zrobię, jak powiedziałeś, Wiktorze — wyjąkał wreszcie.

— We dwójkę wszystko zrobimy… — Zamilkł, a po chwili dodał: — Jeżeli dane mi będzie jeszcze latać, chciałbym zawsze być w Kosmosie razem z tobą.

— Dziękuję ci, Władku — szeptem odpowiedział Wiktor. — Jeszcze razem polatamy, prawda?

Stali i patrzyli jeden na drugiego. Gazowe maski prawie zupełnie zakrywały ich twarze. Tylko oczy błyszczały na tym białym, martwym tle.

Oczy, które widziały i rozumiały wszystko.

Przełożyła J. Karczmarewicz-Fedorowska

A. i B. Strugaccy

WSPANIALE URZĄDZONA PLANETA

I

Lu stał zanurzony po pas w soczystej zieleni i patrzył, jak ląduje helikopter. Wicher, bijący od śmigieł, rozkołysał spokojne dotąd morze roślinności, po którym rozeszły się srebrzyste i ciemnozielone fale. Lu wydawało się, że helikopter obniża się zbyt wolno, więc niecierpliwie przestępował z nogi na nogę. Było bardzo gorąco i duszno. Maleńkie białe słońce wzeszło już wysoko, nawet trawa dyszała skwarem. Śmigła zafurczały głośniej; helikopter odwrócił się bokiem do Lu, potem obniżył się nagle na jakieś półtora metra i utonął niemal w trawie na szczycie pagórka. Lu pobiegł w górę po zboczu, plącząc się i potykając w trawie.

Silnik zamilkł, śmigła zwolniły obroty i po chwili zamarły w bezruchu.

Z kabiny helikoptera wyszli ludzie. Najpierw wygramolił się ślamazarny nieco dryblas w kurtce z podwiniętymi rękawami. Jego spłowiałe włosy, nie krępowane hełmem, sterczały niesfornie nad owalną brązową twarzą.

Lu poznał go: był to kierownik grupy, Tropiciel Śladów, Anatol Popow.

— Dzień dobry, gospodarzu — przemówił wesoło, wyciągając rękę. — Niń-chao!

— Chao-niń, Tropiciele Śladów! — odrzekł Lu. — Witamy serdecznie na Leonidzie!

Uczynił również powitalny gest, ale musieli przejść jeszcze z dziesięć kroków, zanim się spotkali.

— Bardzo się cieszę — powiedział Lu, uśmiechając się szeroko.

— Wynudził się pan za wszystkie czasy?

— Skonać można było z nudów! Sam jeden na całej planecie.

Za plecami Popowa ktoś krzyknął: „A żesz ty…!” — i coś z łoskotem runęło w trawę.

— To właśnie Borys Fokin — zaprezentował Popow nie odwracając głowy. — Archeolog „wańka-wstańka”.

— To przez tę diabelską trawę… — wykrztusił Borys Fokin podnosząc się niezdarnie. Miał rude wąsiki, usiany piegami nos i zsunięty na bakier biały plastykowy hełm. Borys wytarł pośpiesznie o spodnie swe zabrudzone zielenią dłonie i przedstawił się: — Archeolog Fokin z grupy Tropicieli Śladów. Bardzo miło mi poznać fizyka Lu.

Przedstawił się uroczyście, według wszelkich zasad, których go widocznie jeszcze niedawno uczono w szkole.

— Witam serdecznie, archeologu Fokin — powiedział Lu.

— A to jest Tatjana Palej, także archeolog — rzekł znowu Popow.

Lu zbliżył się i grzecznie skłonił głowę. Dziewczyna miała szare zuchwałe oczy i olśniewająco białe zęby. Ręka jej była silna i szorstka.

Nawet kombinezon umiała nosić z wdziękiem.

— Nazywam się Tania — oświadczyła.

— A ja Guan-Czen — niezdecydowanie wymamrotał Lu.

— Mboga — przedstawił Popow — biolog i myśliwy.

— Gdzie on jest? — zapytał Lu. — Ach, proszę mi wybaczyć.

Stokrotnie przepraszam!

— Nie szkodzi, fizyku Lu — powiedział Mboga, witając się serdecznie.

Mboga był Pigmejem z Kongo i ponad trawą wystawała tylko jego czarna głowa, owinięta białą chustką. Obok głowy sterczała masywna, czarna lufa karabinu.

— To jest Tora Myśliwy — powiedziała ciepło Tatjana.

Lu musiał się schylić, aby uścisnąć rękę Torze Myśliwemu. Teraz wiedział, kim jest Mboga: Tora Myśliwy — to przecież członek komitetu, sprawującego opiekę nad fauną innych planet; to biolog, mający w swoim dorobku odkrycie „bakterii życia” na Pandorze; to zoopsycholog, który oswoił potworne marsjańskie „sora-tobu-hiru” — latające pijawki. Lu czuł się strasznie zażenowany swoją gafą.

— Widzę, że pan jest bez broni, fizyku Lu — zauważył Mboga.

— W ogóle to ja mam pistolet — odrzekł Lu. — Ale on jest bardzo ciężki.

— Rozumiem — powiedział Mboga z aprobatą, po czym rozejrzał się dokoła. — Mimo wszystko podpaliliśmy step — rzekł ściszonym głosem.

Lu odwrócił się. Od pagórka aż do samego horyzontu ciągnęła się płaska równina, pokryta lśniącą, soczystą trawą. Ze trzy kilometry od wzgórza płonęła trawa, podpalona reaktorem rakiety desantowej. W białawe niebo wznosiły się z wolna gęste kłęby jasnego dymu. Za dymem majaczyła rakieta — ciemne jajko na trzech rozstawionych podpórkach. Wokół rakiety czerniał szeroki, wypalony krąg.

— To nic strasznego — powiedział Lu — trawa szybko zgaśnie. Tu jest bardzo wilgotno. Chodźcie, to wam pokażę wasze gospodarstwo.