Wziął Popowa pod rękę i powiódł go obok helikoptera na drugą stronę wzgórza. Pozostali ruszyli ich śladem. Lu obejrzał się kilka razy, z uśmiechem machając ku nim ręką.
Popow burknął ze złością:
— Zawsze jest nieprzyjemnie, gdy człowiek tak nabałagani przy lądowaniu.
— Trawa szybko zgaśnie — powtórzył Lu.
Słyszał, jak idący za nim Fokin troszczy się pieczołowicie o archeologa: „Ostrożnie, Taniu, tu, zdaje się, jest kępa”… — „Utrapienie ty moje — odpowiadała inżynier archeolog. — Sam patrz lepiej pod nogi”.
— Oto wasze gospodarstwo — oznajmił Lu.
Bezkresną, zieloną równinę przecinała szeroka, spokojna rzeka. Na zakręcie rzeki błyszczał w słońcu karbowany dach.
— To moje laboratorium — zakomunikował Lu.
Na prawo od laboratorium unosiły się w niebo kłęby czerwonego i czarnego dymu.
— A tam buduje się magazyn — poinformował..
Widać było, jak w dymie miotają się jakieś cienie. Na moment ukazała się wielka, niedołężna maszyna na gąsienicach — robot-matka, wśród dymów od razu coś błysnęło, rozległ się donośny łoskot i jeszcze gęstsze kłęby buchnęły w niebo.
— A tam oto jest miasto — wskazał Lu.
Od bazy do miasta było niewiele więcej niż kilometr. Z pagórka budynki miasta wyglądały jak szare płaskie cegły. Szesnaście szarych, olbrzymich cegieł…
— Istotnie — powiedział Fokin — bardzo oryginalne rozmieszczenie.
Popow w milczeniu skinął głową. To miasto było zupełnie niepodobne do innych. Do momentu Odkrycia planety Leonidy, Tropiciele Śladów — jak nazywano pracowników komisji zajmującej się badaniem śladów działalności innych istot rozumnych w Kosmosie — zetknęli się jedynie z dwoma miastami. Z opustoszałym miastem na Marsie i równie pustym miastem na Władysławie — planecie błękitnej gwiazdy EN-17. Miasta te najwyraźniej budował sam architekt. Były tam cylindryczne, wrzynające się wiele pięter w głąb gmachy ze świecącej substancji krzemoorganicznej, rozmieszczone koncentrycznie.
Miasto na Leonidzie miało zupełnie inny wygląd. Były to po prostu dwa rzędy szarych pudełek z porowatego wapniaka.
Popow w milczeniu skinął głową. To miasto było zupełj nie niepodobne do innych. Do momentu odkrycia pis Leonidy, Tropiciele Siadów — jak nazywano pracowników komisji zajmującej się badaniem śladów działalności nych istot rozumnych w Kosmosie — zetknęli się j «z dwoma miastami. Z opustoszałym miastem na i równie pustym miastem na Władysławie — planecie kitnej gwiazdy EN—17. Miasta te najwyraźniej budował sam architekt. Były tam cylindryczne, wrzynające się wiele pięter w głąb gmachy ze świecącej substancji krzemc organicznej, rozmieszczone koncentrycznie.
Miasto na Leonidzie miało zupełnie inny wygląd. Były po prostu dwa rzędy szarych pudełek z porowatego waf niaka.
— Czy odwiedzał pan miasto po Gorbowskim? — zapytał Popow.
— Nie — a — odpowiedział Lu — ani razu. Właściwie miałem kiedy.
Zresztą nie jestem archeologiem, lecz fizykiem atmosferycznym. No i wreszcie Gorbowski mnie, bym tam nie chodził.
— Bu-buch! — rozległo się z budowy. Gęstymi obłokami rwały się w górę czerwone kłęby dymu. Wśród nic zarysowywały się już gładkie ściany magazynu. Robot-matka wydostawała się z dymu na trawę. Obok niej skakały czarne cybernetyczne roboty-budowniczowie, podobne pielgrzymów. Następnie cybery ustawiły się w szeregu i pobiegły nad rzekę.
— Dokąd to one? — z ciekawością zapytał Fokin.
— Kąpać się — rzekła Tania.
— Wyrównują zaporę — wyjaśnił Lu. — Magazyn już prawie gotów.
Trzeba je zaraz przestroić na inny system, gdyż będą budować hangar i wodociąg.
— Wodociąg! — zapiał z zachwytu Fokin.
— Wolałbym jednak przenieść bazę nieco dalej od miasta — rzekł Popow z wahaniem.
— Tak zarządził Gorbowski — odpowiedział Lu. — Niedobrze jest oddalać się zbytnio od bazy.
— To także racja — przyznał Popow. — Żeby tylko cybery nie uszkodziły miasta.
— Ależ skąd! — obruszył się Lu. — One mi tam nie pójdą.
— Jaka to wspaniale urządzona planeta — przemówił Mboga.
— Tak, to prawda — radośnie potwierdził Lu. — Rzeka, powietrze, zieleń i żadnych komarów, żadnych szkodliwych owadów!
— Uroczy zakątek — powtórzył Mboga.
— A kąpać się można? — zapytała Tania.
Lu popatrzył na rzekę. W jej zielonkawych odmętach trudno się było przejrzeć, ale poza tym była to jednak najpoczciwsza rzeka z najprawdziwszą pod słońcem wodą. Leonida była pierwszą planetą, na której znaleziono powietrze, nadające się do oddychania, i prawdziwą wodę.
— Myślę, że można się kąpać — powiedział Lu. — Wprawdzie ja sam się nie kąpałem, nie miałem czasu.
— Wobec tego będziemy się kąpać codziennie! — ucieszyła się Tania.
— Nie zgadzam się — zaoponował Fokin. — Trzy razy dziennie!
Właściwie to kąpiel będzie chyba naszym głównym zajęciem…
— No, dobrze — przerwał mu Popow. — A tam co? — zapytał, patrząc na pasmo płaskich wzgórz na horyzoncie.
— Nie wiem — wzruszył ramionami Lu. — Tam jeszcze nikt nie był.
Walkenstein nagle zachorował i Gorbowski musiał go zabrać. Zdążył tylko wyładować dla mnie sprzęt i odleciał.
Przez pewien czas wszyscy stali w milczeniu i patrzyli na wzgórza, rozciągające się na horyzoncie. Pierwszy odezwał się Popow:
— Za jakieś trzy dni sam polecę wzdłuż rzeki w obie strony.
— Jeśli są jeszcze jakiekolwiek ślady — zauważył Fokin — to niewątpliwie należy ich szukać właśnie przy rzece.
— Na pewno — grzecznie zgodził się Lu. — A teraz chodźmy do mnie.
Popow obejrzał się na helikopter.
— Nic mu nie będzie, niech zostanie tutaj — powiedział Lu. — Hipopotamy nie wchodzą na wzgórza.
— Oo — zdziwił się Mboga. — Hipopotamy?
— To tylko ja je tak nazywam. Z daleka są nawet podobne do hipopotamów, ale z bliska ich nie widziałem.
Zaczęli wreszcie schodzić ze wzgórza.
— Po tamtej stronie trawa jest bardzo wysoka, widziałem tylko ich grzbiety — ciągnął Lu.
Mboga szedł obok niego miękkim, posuwistym krokiem, rozsuwając falującą trawę.
— Poza tym są tu też ptaki — wyjaśniał gospodarz swym gościom. — To istne olbrzymy i w dodatku latają nieraz bardzo nisko. Jeden ptak o mało co nie przewrócił mi lokatora.
Popow, nie zwalniając kroku, popatrzył w niebo, zakrywając oczy od słońca.
— Przy okazji — powiedział — muszę posłać radiogram na „Słonecznik”. Czy można będzie skorzystać z waszej radiostacji?
— Ile dusza zapragnie — odpowiedział Lu.
— Wie pan, Percey Dixon chciał ustrzelić jednego. Mówię o ptakach.
Ale Gorbowski nie pozwolił.
— Dlaczego? — zapytał Mboga.
— Nie wiem, nie mam pojęcia. Ale był strasznie rozgniewany i — nie uwierzycie chyba — chciał odebrać nam wszystkim broń.
— Nam nawet zabrał — powiedział Popow. — To był wielki skandal na Radzie. Według mnie, wyszło bardzo nieładnie — Gorbowski wprost przytłoczył nas wszystkich swoim autorytetem.
— Prócz Tory Myśliwego — wtrąciła Tania.
— No cóż, ja broń wziąłem — przytaknął Mboga.
— Ale ja rozumiem Leonida Andriejewicza. Tu jakoś wcale nie chce się strzelać.