— A mimo wszystko Gorbowski to dziwak! — wybuchnął Fokin.
— Każdy ma swoje dziwactwa — powiedział Lu powściągliwie. — Moim zdaniem, to wspaniały człowiek.
Podeszli wreszcie do obszernej kopuły laboratorium z niskimi, okrągłymi drzwiczkami. Nad kopułą obracały się w różne strony trzy kratownicowe dyski lokatorów.
— Tu oto można rozbić wasze namioty — zaproponował Lu. — A jeśli trzeba, to dam rozkaz cyberom, by wybudowały wam coś bardziej trwałego.
Popow spojrzał na kopułę, popatrzył na kłęby czerwonego i czarnego dymu za laboratorium, następnie obejrzał się na szare dachy miasta i rzekł z poczuciem winy:
— Wie pan, Lu? Boję się, że będziemy tu panu przeszkadzać. I do miasta taki kawał. Już lepiej urządzimy się jakoś w mieście, co?
— I zresztą tu jakoś pachnie spalenizną — dodała Tania — a ja do tego boję się cyberów…
— Ja również nie znoszę cyberów — solidarnie dołączył się Fokin.
Lu z urazą wzruszył ramionami.
— Jak chcecie — powiedział. — Według mnie, tu jest bardzo dobrze.
— Gdy tylko rozbijemy obóz — rzekła Tania — ściągniemy pana z pewnością. Sam pan zobaczy, jak u nas będzie świetnie. A od miasta do bazy jest przecież bliziutko!
— No cóż — powiedział Lu. — Czemu by nie…? Ale na razie proszę do mnie…
Archeolodzy, schyliwszy się uprzednio, skierowali swe kroki ku niskim drzwiczkom. Mboga szedł ostatni, nie chyląc czoła przed niczym.
Lu stanął na progu i rozejrzał się. Gdy zobaczył zdeptaną ziemię, pożółkłą, zmiętą trawę, ponure stosy stopionego żelastwa, to nagle uświadomił sobie, że tu rzeczywiście pachnie spalenizną.
II
W mieście była tylko jedna jedyna ulica, bardzo szeroka, porosła gęstą trawą. Ciągnęła się prawie dokładnie wzdłuż południka i kończyła niedaleko rzeki. Popow postanowił rozbić obóz w centrum miasta. Pracę zaczęli o trzeciej po południu według czasu miejscowego (doba na Leonidzie miała nieco ponad 27 godzin).
Upał jakby się wzmógł. Wiatru nie było, nad szarymi prostopadłościanami budynków drżało rozpalone powietrze i tylko w południowej części miasta, bliżej rzeki, było nieco przewiewnie. Pachniało — jak mówił Fokin — sianem i „troszeczkę chlorellową* plantacją”.
Popow zabrał ze sobą Mbogę a także Lu, który zaproponował mu swą pomoc. Wsiedli w helikopter i poszybowali ku rakiecie, aby przywieźć z niej aparaturę i produkty, Tatjana zaś i Fokin zajęli się pomiarami miasta.
Sprzętu było niewiele i Popow przewiózł go w dwóch partiach. Kiedy przyleciał po raz pierwszy, Fokin, pomagający przy wyładowywaniu, zakomunikował głosem dającym wiele do myślenia, że wszystkie budynki miasta mają bardzo zbliżone do siebie wymiary, a ich odchylenia od średnich dadzą się doskonale ułożyć w klasyczną krzywą prawdopodobieństwa.
— To bardzo ciekawe — zauważył grzecznie Lu.
— Dowodzi to — kontynuował Fokin — że wszystkie budynki mają to samo przeznaczenie. Pozostaje tylko ustalić — jakie? — dodał po namyśle.
Kiedy helikopter wrócił ponownie, Popow zobaczył, że Tania i Fokin ustawili wysoką żerdź, wznosząc ponad miastem nieoficjalny sztandar Tropicieli Śladów — białe płótno ze stylizowanym emblematem siedmiobocznej nakrętki śruby.
W odległych czasach, prawie półtora stulecia temu, pewien wielki badacz Kosmosu — zacięty przeciwnik studiowania śladów działalności innych istot rozumnych w Kosmosie — oświadczył pochopnie, że za niezbite świadectwo tego rodzaju działalności gotów jest uznać wyłącznie koło na osi, graficzne przedstawienie twierdzenia Pitagorasa, wykute w skale, i siedmioboczną śrubkę. Tropiciele Śladów przyjęli wyzwanie i ozdobili swój sztandar emblematem śrubki.
Popow z zadowoleniem zasalutował sztandarowi. Wiele spalono paliwa, wiele przebyto parseków* od narodzin tego sztandaru. Po raz pierwszy wzniesiono go nad kolistymi ulicami opuszczonego miasta na Marsie.
Wtedy jeszcze krążyły fantastyczne hipotezy, że zarówno miasto, jak i sputniki Marsa mogą być pochodzenia naturalnego. Wtedy tylko najśmielsi Tropiciele Śladów uważali, że miasto i sputniki są jedynymi śladami marsjańskiej cywilizacji, która znikła w tak tajemniczy sposób. I wiele jeszcze musiano przebyć parseków, wiele ziemi przekopano, zanim zatriumfowała jedynie słuszna hipoteza: opustoszałe miasta i porzucone sputniki zostały zbudowane przez przybyszy z odległego i nieznanego systemu planetarnego. Ale co z tym miastem na Leonidzie…
Popow wyrzucił z kabiny helikoptera ostatni tobół, zeskoczył w trawę i z rozmachem zatrzasnął drzwiczki. Lu podszedł do niego, rozwijając podwinięte rękawy, i powiedział:
— Pozwólcie, że was teraz pożegnam, archeologu Popow. Za dwadzieścia minut mam przeprowadzić sondowanie.
— Oczywiście — odparł Popow. — Nie ma o czym mówić. Serdecznie dziękuję, Lu. Proszę przyjść do nas na kolację. Lu spojrzał na zegarek i powiedział:
— Dziękuję, ale nie wiem jeszcze, czy przyjdę. Mboga, oparłszy strzelbę o ścianę najbliższego budynku, nadmuchiwał namiot na samym środku ulicy. Rzucił okiem za oddalającym się Lu, a później przeniósł wzrok na Popowa, rozciągając w uśmiechu swe szare wargi na drobnej pomarszczonej twarzy.
— Wiesz, Anatolu! — powiedział. — To rzeczywiście znakomicie urządzona planeta. Chodzi się tu bez broni, rozstawia namioty po prostu w trawie… I do tego jeszcze spójrz…
Skinął w stronę Fokina i Tani. Obydwoje, wydeptawszy wokół siebie trawę, guzdrali się w cieniu budynku, urządzając swe podręczne laboratorium. Tania była w jedwabnej bluzce bez rękawów i w krótkich spodenkach. Jej ciężkie trzewiki błyszczały na dachu budynku ponad głową swej właścicielki, a kombinezon poniewierał się obok, porzucony na tłumokach. Fokin zaś w spodenkach gimnastycznych z wściekłością ściągał przez głowę mokrą od potu bluzę.
— Utrapienie ty moje — mówiła Tania. — Gdzieś ty podłączył akumulatory?
— Zaraz, zaraz, Tanieczko — niewyraźnie odpowiadał Fokin.
— O tak, doktorze Mboga — zgadzał się Popow. — Na szczęście, to nie Pandora.
Wyciągnął z tłumoka drugi namiot i zaczął dopasowywać do niego pompę odśrodkową. „Tak, to nie Pandora” — pomyślał i przypomniał sobie, jak na Pandorze przedzierali się przez ponurą dżunglę w ciężkich skafandrach najwyższej mocy, ściskając w rękach masywny dezintegrator w każdej chwili gotowy do strzału. Pod nogami chlupotało i za każdym krokiem w różne strony rzucały się wielonogie obrzydliwe stwory, a nad głowami, poprzez plątaninę lepkich gałęzi, mrocznie migotały krwawym blaskiem dwa bliskie słońca. Ba, czyż to jedynie Pandora była tak niegościnna?! Na wszystkich planetach z atmosferą Tropiciele Śladów i Desantowcy poruszali się z wielką ostrożnością, pędzili przed sobą całe kolumny robotów-zwiadowców, ruchome cybernetyczne mikrobiolaboratoria, toksynoanalizatory, skondensowane obłoki uniwersalnych kontrawirusów. Bezzwłocznie po wylądowaniu kapitan był obowiązany wypalić termitem strefę bezpieczeństwa i za największe przestępstwo uważano powrót na statek bez profilaktycznej dezynfekcji i dezynsekcji, które przeprowadzano w sposób niezwykle dokładny.
Niewidoczne potworki, straszniejsze od dżumy i trądu, czekały na nieostrożnych. Tak było zaledwie dziesięć lat temu.
Tak mogłoby być i teraz, na tak cudownym tworze, jakim jest planeta Leonida. Przecież ona także obfituje w mikrofaunę, i to bardzo bogatą. Ale dziesięć lat temu maleńki dr Mboga odnalazł na strasznej Pandorze „bakterię życia”, a profesor Karpienko odkrył na Ziemi bioblokadę. Jeden zastrzyk na dobę lub nawet na tydzień i możesz gwizdać na wszystkie choroby wszechświata.