Popow wytarł spoconą twarz i zaczął rozpinać kurtkę. Kiedy słońce chyliło się już ku zachodowi i białawe niebo na wschodzie zaczęło przybierać odcień ciemnoliliowy, wszyscy zasiedli do kolacji. Obóz był gotów. W poprzek ulicy stały trzy namioty, tobołki i skrzynki ze sprzętem zostały starannie złożone wzdłuż ściany jednego z budynków. Fokin, wzdychając, przygotował kolację. Wszyscy byli porządnie głodni i dlatego nie czekali na Lu. Z obozu widać było zresztą, że Lu siedzi na dachu swego laboratorium i coś majstruje przy antenach.
— Zostawimy mu jego porcję — powiedziała Tania.
— Nie martw się — odrzekł Fokin, jedząc gotowaną cielęcinę. — Przegłodzi się, to przyjdzie.
— W niezbyt szczęśliwym miejscu ustawiłeś helikopter, Tolu — stwierdziła nagle Tatjana. — Cały widok na rzekę nam zasłoniłeś.
Wszyscy popatrzyli na helikopter. Rzeczywiście rzeki nie było widać.
— Za to z dachu widać ją doskonale — z niezmąconym spokojem odparł Popow.
— Ależ nie — zaprotestował Fokin, siedzący do rzeki plecami. — Nie można dojrzeć żadnego obiektu, który by cieszył nasze oko.
— Jak to żadnego? — z zimną krwią zapytał znów Popow. — A cielęcina?
Położył się raptem na plecach i zaczął patrzeć w niebo.
— Oto, o czym ja myślę — przemówił Fokin, wycierając serwetką wąsy. — Jak właściwie będziemy przedostawać się do wnętrza tych trumien? — wyjęczał, dotykając palcem najbliższego gmachu. — Będziemy kopać czy ciąć ścianę?
— Kiedy to żaden problem — odezwał się Popow ospale. — Ciekawe tylko, jak się tam dostawali właściciele tych domów. Czy też cięli ściany?
Fokin popatrzył w zadumie na Popowa i rzekł:
— A co ty właściwie wiesz o tych właścicielach? Może wcale nie zamierzali tam wchodzić?
— Aha — podchwyciła Tania. — Nowy system architektury. Człowiek siadał sobie na trawkę, wznosił dokoła siebie ściany i sufit i…
— I odchodził — zakończył Mboga.
— A może to rzeczywiście grobowce? — wyzywająco rzekł Fokin.
Przez pewien czas wszyscy zastanawiali się nad tym przypuszczeniem.
— Tatjano, a co z analizami? — zapytał Popow.
— Wapień — odpowiedziała Tania. — Kwasowęglowy wapień.
Oczywiście z różnymi naleciałościami, zwłaszcza w budynkach położonych najbliżej rzeki. Ale czy wy w ogóle wiecie, do czego to wszystko podobne? Do raf koralowych. I wygląda mi na to, że cały budynek wykonano z jednego kawałka…
— Monolit pochodzenia naturalnego — przemówił Popow.
— No i masz ci los! Znów — „naturalnego”! — rozzłościł się Fokin. — Charakterystyczna prawidłowość: wystarczy odkryć nowe ślady i natychmiast znajdą się towarzysze, którzy oświadczą, że są to formacje pochodzenia naturalnego.
— Kiedy to zupełnie logiczne przypuszczenie…
— Przecież jutro złożymy intrawizor i zobaczymy, kto ma rację — powiedziała Tania. — Najważniejsze, że ten wapień nie ma nic wspólnego z bursztynem, z którego zostało zbudowane marsjańskie miasto. No i miasto na Władysławie.
— To znaczy, że jeszcze ktoś się włóczy po planetach — zakonkludował Popow.
— Dobrze by było, gdyby oni tym razem zostawili nam coś bardziej konkretnego.
— Żeby tak znaleźć bibliotekę — rozmarzył się Fokin. — No i jakieś maszyny!
Zapanowało milczenie. Mboga wyjął krótką fajeczkę i począł ją nabijać.
Przykucnąwszy patrzył w zadumie na liliowe niebo ponad namiotami. Na jego maleńkiej twarzy, odcinającej się od białej chustki, malował się wyraz błogiego spokoju i pełnego zadowolenia.
— Jak cicho — szepnęła Tania.
Bum! Bach! Trach! — rozległo się od strony bazy.
— A niech to diabli — burknął Fokin. — A to po co?
Mboga wypuścił krąg dymu i westchnął:
— Rozumiem was, Boria. Ja sam po raz pierwszy w życiu nie doznaję radości, słuchając, jak nasze maszyny pracują na obcej planecie.
— W tym właśnie sęk, że ta jakoś wcale nie jest obca — powiedziała Tania.
Wielki czarny żuk przyleciał nie wiadomo skąd, brzęcząc ciężko, i zatoczywszy dwa kręgi nad Tropicielami, odleciał z powrotem.
— Cudownie — orzekła Tania. — Prawda, jaki błogi nastrój?
Fokin zasapał z cicha, wtuliwszy głowę w zgięcie łokcia. Tania podniosła się i odeszła od namiotu. Popow także wstał i przeciągnął się z rozkoszą. Taka niezmącona cisza panowała wokół, że zmieszał się niesłychanie, gdy Mboga zerwał się nagle na równe nogi, jakby podrzucony sprężyną, po czym zamarł w bezruchu, zwróciwszy twarz ku rzece. Popow oczywiście także odwrócił się ku błyszczącej wstędze.
Jakieś olbrzymie czarne cielsko toczyło się ku obozowi od strony rzeki.
Helikopter częściowo je zasłaniał, ale widać było, jak się kołysze w biegu i jak zachodzące słońce błyszczy na jego wilgotnych, lśniących bokach, rozdętych niczym brzuch hipopotama. Ta góra mięsa poruszała się dość szybko, torując sobie drogę w trawie i Popow z przerażeniem zobaczył, jak helikopter zachybotał się, a następnie zaczął powoli przechylać się na bok. Między ścianą budynku a dnem helikoptera przecisnęło się niskie masywne czoło z dwiema pokaźnymi wypukłościami. Popow ujrzał dwa maleńkie tępe ślepia, skierowane — jak mu się zdawało — prosto na niego.
— Ostrożniej! — ryknął na całe gardło, nie zdając sobie sprawy z tego, co mówi.
Helikopter runął na ziemię i zarył się w trawę…
Potwór w dalszym ciągu zbliżał się do obozu. Miał on co najmniej trzy metry wysokości, jego płaskie boki miarowo wznosiły się, to znów opadały i rozlegało się rytmiczne donośne sapanie.
Popow usłyszał, jak za jego plecami Mboga szczęknął zamkiem karabinka. Wówczas dopiero ocknął się, rejterując do namiotów. Lecz wyprzedził go Fokin, który zdumiewającym cwałem przemknął obok niego na czworakach. Potwór był już o jakieś dwadzieścia kroków.
— Zdążycie zwinąć obóz? — rzucił Mboga.
— Nie — odparł Popow.
— Będę strzelał’
— Zaczekajcie — rzekł Popow, po czym ruszył naprzód, machnął ręką i krzyknął: — Stój!
Na chwilę góra żywego mięsa stanęła jak wryta. Najeżone guzami czoło uniosło się nagle i wszyscy zobaczyli otwierającą swe podwoje potężną paszczę nie mniejszą od kabiny helikoptera, wypełnioną po brzegi zieloną trawiastą masą.
— Tola! — krzyknęła Tania. — Wracaj natychmiast! Potwór wydał z siebie przeciągły chrapliwy dźwięk i ruszył naprzód jeszcze szybciej.
— Stój! — zawołał znowu Popow, ale już bez większego entuzjazmu.
— Widocznie jest trawożerny — powiedział i zaczął z wolna wycofywać się w stronę namiotów.
Obejrzał się jeszcze. Mboga czekał z karabinkiem przy ramieniu i Tania już zatykała uszy. Obok Tani, z tobołem na plecach i trójnogiem w ręku, stał Fokin, nastroszywszy wąsy.
— Czy będzie się dziś do niego strzelać, czy nie? — ryknął pełnym napięcia głosem. — Uciekać z intrawizorem, czy…
Du-dut! Półautomatyczny sztucer myśliwski Mbogi miał kaliber 16,3
mm i siła uderzenia kuli z odległości dwudziestu kroków równała się ośmiu tonom. Uderzenie wypadło akurat w sam środek czoła między dwoma guzami. Potwór z rozmachem przysiadł na zadzie.
Du-dut! Drugie uderzenie powaliło potwora na grzbiet. Krótkie, tłuste nogi konwulsyjnie zadrgały w powietrzu. Chchaa-aa… rozległo się z gęstej trawy. Wzdęło się i opadło czarne brzuszysko i wszystko ścichło.