Setki tysięcy ludzi przyszły nas odprowadzać. Nie tylko ludy Atlantydy, ale i wysłannicy wielu innych ziemskich plemion. Wszyscy z nabożnym strachem padli na twarze, kiedy nasz międzygwiezdny statek, ustawiony na wysokiej kamiennej wieży na skraju Zachodniej Pustyni, drgnął, zawisnął na oślepiającym słupie ognia i ciągnąc za sobą świecącą smugę dymu, znikł w nieskończonym przestworze nieba.
W pierwszych miesiącach lotu, póki szybkość statku nie osiągnęła górnej granicy, utrzymywaliśmy łączność z Centralnym Obserwatorium za pomocą energii promieniowania. Wiedzieliśmy, że na północy Atlantydy szykuje się jeszcze jedno ważne przedsięwzięcie. Daleka północ naszego kraju leżała pod lodem. Zwarta skorupa lodowa rozciągała się hen na zachód i wschód, zajmując przestrzeń wielokrotnie większą od całej Atlantydy. Często wiały stąd mroźne huragany, od których wymarzały nasze sady i zasiewy. Postanowiono zniszczyć lód przy użyciu tejże energii, która pędziła naprzód nasz statek międzygwiezdny. Wprawdzie niektórzy kapłani sprzeciwiali się temu projektowi, w obawie, że wyzwolona energia może nie tylko stopić lody, ale i zbudzić siły drzemiące w głębi planety. Bali się trzęsień ziemi, wybuchów wulkanów, zagłady miast. I nie pomylili się.
Ostatnia wiadomość, jaką wiązka promieni przekazała na nasz międzygwiezdny statek, była tragiczna. Ledwie na dalekiej północy zagrzmiały potężne eksplozje, a już całą Atlantydą targnęły potworne trzęsienia ziemi. W górach przebudziły się dawno wygasłe wulkany. Obok nich powstawały nowe. Rzeki rozpalonej lawy płynęły ku równinom i zburzonym miastom. „Morze zalewa południowo-zachodnią prowincję”
— tak brzmiało ostatnie zdanie, jakie dotarło do nas z ginącej ojczyzny.
Potem łączność urwała się. Domyśliliśmy się, że Centralne Obserwatorium Atlantydy zostało zniszczone.
Nieznajomy zamilkł, jego głowa bezsilnie opadła na pierś.
— Co ci powiedział? — zapytał Jacques, ciągnąc mnie za rękaw.
— Cicho bądź, znów wraca do przytomności.
Nieznajomy z wolna rozwarł powieki. Powiódł dokoła oczyma — potem znów wpatrzył się w ocean.
— Tracę siły — wyszeptał. — To już ostatnie chwile. Słuchajcie mnie, nowi ludzie Ziemi. Starajcie się zrozumieć i zapamiętać moje słowa. Nie wiem, jaki poziom osiągnęły wasze nauki. Ale jeśli nauka Atlantów zginęła razem z nimi, jeśli zaczynaliście wszystko od nowa, pamiętajcie…
w świecie wokół was, w najprostszych ciałach kryją się olbrzymie zasoby energii. Jeśli ją nieostrożnie wyzwolicie, czeka was los Atlantów. Bądźcie rozsądni.
Jego głos zadrżał i urwał się…
— W czym możesz nam pomóc? — zapytałem, odgarniając mu włosy opadłe na twarz.
— W niczym. Nade mną śmierć… Moi towarzysze pomarli w drodze, pochowałem ich w Kosmosie. Sam jeden wróciłem na Ziemię. Chciałem za wszelką cenę zobaczyć ojczyznę, nie wiedziałem, że została z niej tylko… legenda.
— Twoją ojczyzną jest cała Ziemia. Masz ją przed sobą.
— Dziękuję ci, nowy człowieku Ziemi. Kto wie, może masz rację. I z tą myślą lżej mi umierać. Nie ma nic gorszego nad samotność. Wreszcie pochowałem i Anar, moją wierną przyjaciółkę, wiecznie młodą towarzyszkę.
Na usta cisnęło mi się wciąż jedno pytanie. Zadałem je, ledwie Atlantyda umilkł.
— Czy dotarłeś wreszcie z przyjaciółmi na Assar?
Na jego wargach pojawił się pełen nieopisanej goryczy uśmiech.
— Niestety, lepiej by nam było nie dotrzeć. Tam martwe piaski zasypują ruiny martwych miast. Martwe są morza, bo zginęło w nich życie, a nawet powietrze przesycone jest zabójczym promieniowaniem. Nie wiedzieliśmy… i zapłaciliśmy za to. Naszym przodkom, którzy zamieszkiwali martwą planetę, nie starczyło w pewnej strasznej chwili rozsądku. W bezmyślnej okrutnej wojnie zniszczyli nawzajem i siebie, i wszystko, co żyło.
Kiedy zrozumieliśmy to, natychmiast opuściliśmy Assar. Niestety, los nasz był już przesądzony. Ja ginę ostatni, ale jestem bezgranicznie szczęśliwy, że przed końcem mej długiej wędrówki ujrzałem nowe pokolenie, nowych ludzi. W imię życia, nad które nie ma nic piękniejszego we wszechświecie, bądźcie rozsądni!
Głos jego brzmiał coraz ciszej, oddech urywał się.
— Co on mówi? — szeptał mi nad uchem Jacques.
— Ciszej, umiera…
— Więc nie możemy mu w niczym pomóc?
— W niczym.
Wargi nieznajomego drgnęły, ale głosu już prawie nie było słychać.
Przysunąłem się tuż do jego twarzy, próbując zrozumieć ostatnie słowa.
— Nowy człowieku, przyrzeknij mi, przysięgnij, że opowiesz ludziom o zatopionym kraju… Znajdź kamienie jego miast. Nie mogły przepaść bez śladu. Niech legenda stanie się prawdą. Przestrzeż swoje pokolenie.
— Przysięgam — rzekłem ściskając jego stygnące ręce.
— I jeszcze… W tę noc… statek międzygwiezdny… lądując… doznał awarii… Teraz… leży na dnie oceanu. Opuściłem go, kiedy tonął. Fale wyrzuciły mnie na ten brzeg. Szczęśliwy jestem… widziałem was…
Oddaj moje ciało oceanowi… Niech spocznie… tam… gdzie wszystko.
Ostatnich słów już nie dosłyszałem.
Padłem przy nim na kolana, chciałem się modlić i… zrozumiałem, że już nie ma po co. Czułem, że policzki mam mokre od łez i nie wstydziłem się tego.
Umierający drgnął. Głos jego znów nabrał siły.
— Ludzie nowej Ziemi, gdzie jesteście? Nie widzę was. Podajcie mi ręce. O, tak. Odchodzę… Żegnajcie.
W tejże chwili zdarzyło się coś niepojętego. Coś jak elektryczne iskry przeszyło moje ciało, przed oczyma zamigotały mi szeregi dziwnych obrazków i widoków niby w oszalałym, wirującym gwałtownie kalejdoskopie. Olbrzymie słoneczne miasta, domy, pałace z białego marmuru w ażurowej koronie kolumn, łuków i ornamentów, wysokie wieże podobne do ściętych piramid.
Modre fale pluskają o białe stopnie z marmuru i kołyszą zgrabnymi korpusami dziwnych lekkich okrętów. Tłumy wysokich, muskularnych mężczyzn i pięknych złotowłosych kobiet w odświętnych purpurowych strojach schodzą w dół po szerokich schodach. W mrocznych podziemiach, obok jakichś niezwykłych maszyn, krzątają się powoli surowi, siwi ludzie o przenikliwym, władczym spojrzeniu. Długie zaostrzone cygaro sterczy w błękit nieba… Morze głów ludzkich.
Wszystkie spojrzenia kierują się gdzieś w jeden punkt.
Wybuch — oślepiający płomień — i hen w dole płynie kraj niby gigantyczna mapa obramowana niebieskim morzem. Na niej ciemne plamy miast, nitki dróg, zielone pola i śnieżne czapy szczytów górskich.
I nagle wszystko to pokrywa czerń rozgwieżdżonego nieba, drgają świecące strzałki niezliczonych instrumentów… W długim jasnym korytarzu dwa rzędy drzwi. Malutki pokoik z czarnym prostokątem okna.
Za oknem noc i nieprawdopodobnie jasne gwiazdy. Tu blisko pochyla się młoda twarz kobiety. Czułe wargi otwierają się i coś szepczą. Jakaż przepiękna zjawa!
I znów szeregi obrazów pędzą jeden po drugim w oszałamiającym wirze. Szkarłatna zorza oświeca upiorne ruiny. Wokół bezkresna, martwa pustynia. Smugi piasku zasypują wyschłe lasy. Dwa niezachodzące słońca zalewają niebieskawym światłem powierzchnię planety dziobatą od olbrzymich lejów. Smętne postaci w ciemnych płaszczach jedna za drugą kryją się w walcowaty korpus statku.