Mboga opuścił karabin.
— Chodźmy obejrzeć — powiedział.
Potwór nie ustępował wcale swymi rozmiarami dorosłemu afrykańskiemu słoniowi, ale przypominał raczej gigantycznego hipopotama.
— Krew czerwona — zauważył Fokin.
— A to co takiego?
Potwór leżał na boku a wzdłuż jego brzucha ciągnęły się trzy rzędy miękkich wyrostków wielkości pięści. Z wyrostków sączyła się lśniąca, gęsta ciecz. Nagle Mboga głośno wciągnął nosem powietrze, wziął na koniuszek palca kroplę płynu i spróbował językiem.
— Fu! — wstrząsnął się Fokin.
Na wszystkich twarzach odmalował się ten sam wyraz.
— Miód — przemówił wreszcie Mboga.
— Co takiego?! — zdziwił się Popow.
Zawahał się przez chwilę i w końcu sam wyciągnął palec. Tania i Fokin ze wstrętem śledzili jego ruchy. — Prawdziwy miód! — oświadczył. — Lipowy miód!
— Doktor Dixon mówił, że w tej trawie jest dużo sacharydów — zauważył Mboga.
— Miodonośne monstrum — przemówił Fokin. — Szkoda, że my go tak…
— Co za „my” — obruszyła się Tania. — Utrapienie ty moje, weź się wreszcie za intrawizor.
— No dobrze — powiedział Popow. — Ale co dalej robić? Taki upał, a do tego jeszcze tyle ścierwa przy obozie…
— To już moja sprawa — stwierdził Mboga. — Odciągnijcie namioty ze dwadzieścia kroków wzdłuż ulicy, a ja zrobię wszystkie pomiary, popatrzę coś niecoś i zniszczę go.
— Jak? — zapytała Tania.
— Dezintegratorem. Przecież go mam. A ty, Taniu, lepiej stąd zmykaj.
Zaraz wezmę się do bardzo nieapetycznej pracy.
Rozległ się nagle tupot nóg i zza namiotów wybiegł Lu z wielkim automatycznym pistoletem.
— Co się stało? — zawołał, chwytając łapczywie powietrze.
— Zabiliśmy jednego z waszych hipopotamów — powiedział Fokin z przesadną powagą.
Lu szybko objął wszystkich wzrokiem i od razu uspokoił się.
— Czy to zwierzę na was napadło? — spytał, wkładając pistolet za pas.
— Właściwie to nie — odrzekł Popow zmieszany. — Według mnie, to ono po prostu spacerowało, ale trzeba je było jakoś zatrzymać.
Lu popatrzył na przewrócony helikopter i skinął głową.
— A czy on jest jadalny? — krzyknął Fokin z namiotu.
— Zdaje się, że ktoś go już próbował jeść — odparł Mboga z niezmąconym spokojem.
Popow i Lu podeszli do niego. Mboga obmacywał palcami proste, szerokie i głębokie blizny na grzbiecie zwierzęcia.
— To jakieś potężne kły przeorały mu polędwicę — powiedział Mboga.
— I ostre jak noże. Wygląda na to, że ktoś ścinał z niego za jednym zamachem kawały mięsa, ważące po dwa, trzy kilogramy.
— To okropne! — z nieukrywaną trwogą krzyknął Lu.
Dziwny przeciągły krzyk rozległ się wysoko nad ziemią.
— Oto one! — powiedział Lu.
Na miasto sfrunęły gwałtownie wielkie jasnoszare ptaki, podobne do orłów. Lecąc gęsiego spadały kolejno z niebywałej wysokości i dopiero tuż nad samymi głowami ludzi rozpościerały szeroko swe miękkie skrzydła, by tak samo gwałtownie wzbić się w górę, owionąwszy wszystkich falami ciepłego powietrza. Były to olbrzymie ptaki, potężniejsze od ziemskich kondorów i nawet od latających smoków Pandory.
— Drapieżcy! — gorączkował się Lu. Chciał już wyciągnąć zza pasa pistolet, gdy Mboga schwycił go mocno za rękę.
Ptaki przelatywały nad miastem, uchodząc na zachód. Kiedy w liliowym wieczornym niebie rozpłynęły się kontury ostatniego ptaka, rozległ się ten sam trwożny przeciągły krzyk.
— Niewiele już brakowało, żebym wystrzelił — odetchnął z ulgą Lu.
— Ja wiem — powiedział Mboga. — Ale mnie się wydało… — urwał nagle.
— Właśnie — powiedział Popow. — Mnie się też wydało…
III
Po pewnym namyśle Popow polecił nie tylko odsunąć namioty o dwadzieścia kroków, lecz przenieść je przede wszystkim na płaski dach jednego z budynków. Budynki były niskie — miały zaledwie metr osiemdziesiąt i wchodzić na nie było łatwo. Na dach sąsiedniego domu Tania i Fokin wciągali toboły z najcenniejszymi przyrządami. Zajęto się także helikopterem, który — jak się wyjaśniło — wyszedł bez szwanku.
Popow wystartował na nim i z pedantyczną dokładnością osiadł na dachu trzeciego domostwa.
Mboga prześlęczał całą noc przy świetle reflektorów nad padłem potwora. O świcie cała ulica rozbrzmiewała przenikliwym syczeniem, nad miastem wzleciał w górę wielki obłok białej pary, po czym rozgorzała na mgnienie oka pomarańczowa łuna. Fokin, który nigdy przedtem nie widział, jak działa organiczny dezintegrator, w samych spodenkach wyskoczył z namiotu, ale zobaczył tylko Mbogę, zabierającego bez pośpiechu reflektory, i wielki stos drobniutkiego szarego proszku na sczerniałej trawie. Z miodonośnego monstrum pozostał tylko doskonale spreparowany, oblany przejrzystą masą plastyczną potworny łeb, przeznaczony dla Muzeum Kosmozoologii w Kapsztadzie.
Fokin, życząc Mbodze miłego poranku, miał już wrócić do namiotu, by sobie jeszcze pospać, gdy spotkał się oko w oko z Popowem.
— A dokąd kto? — zainteresował się Popow.
— Przecież muszę się ubrać — z godnością odrzekł Fokin.
Ranek był świeży i jasny, tylko na południu na liliowym niebie znieruchomiały białe rozwichrzone chmury. Popow zeskoczył na trawę i poszedł przygotować śniadanie. Chciał zrobić jajecznicę, ale wkrótce zorientował się, że nie może nigdzie znaleźć masła.
— Borys! — zawołał. — Gdzie masło?
Fokin stał na dachu w dziwnej pozie: zajmował się gimnastyką według własnego systemu.
— Nie mam pojęcia — odparł stanowczo.
— Przecież byłeś wczoraj dyżurnym.
— Zaraz, zaraz… no, tak. To znaczy, że masło jest tam, gdzie było wczoraj.
— A gdzie ono było wczoraj? — zapytał grzecznie Popow, z trudem panując nad sobą.
Fokin z pomrukiem niezadowolenia wyciągnął głowę spod prawego kolana.
— Skąd mam wiedzieć? — burknął. — My przecież poprzestawialiśmy potem wszystkie skrzynki.
Popow, wysławszy go do wszystkich diabłów, zaczął cierpliwie obszukiwać skrzynkę po skrzynce. Masła jednak nie było. Wtedy podszedł do budynku i — chwyciwszy Fokina za nogę — ściągnął na dół.
— Gdzie masło? — wrzasnął.
Fokin otwierał już usta, gdy nagle zza rogu wyszła Tania w bluzeczce bez rękawów i w krótkich spodenkach. Włosy miała mokre.
— Dzień dobry, chłopcy — powiedziała.
— Dzień dobry, Taniu — odezwał się Fokin wesoło. — Czyś nie widziała przypadkiem skrzynki z masłem?
— Gdzieś ty była? — warknął wściekle Popow.
— Kąpałam się — odpowiedziała Tania.
— A niech to diabli! Kto ci pozwolił?
Tania odpięła od paska i rzuciła na skrzynki duży elektryczny nóż w pochwie z masy plastycznej.
— Toleczku — zaszczebiotała — tam nie ma żadnych krokodyli.
Wyborna woda z trawiastym dnem.
— Czy nie widziałaś masła? — zapytał Popow.
— Masła nie zauważyłam, ale kto za to widział moje trzewiki?
— Ja widziałem — rzekł Fokin. — Są na tamtym dachu.
— Kiedy na tamtym dachu właśnie ich nie ma.