— Niczego tu nie ma — fuknął gniewnie Fokin.
— Cóż to ja widziałem? Cóż to ja widziałem?… — mamrotał Mboga.
Podekscytowany Fokin wyłonił się spod ściany. Czarny cień śmigieł helikoptera przemknął po jego twarzy.
— Eureka! — krzyknął Mboga. — Dziwny cień!
Rzuciwszy karabin, z rozbiegu wskoczył na ścianę.
— Spójrzcie, z łaski swojej! — powiedział z dachu.
Na dachu za kadłubem śmigłowca, jakby na witrynie sklepowej widniały ustawione pedantycznie przedmioty. Tam była właśnie skrzynka z masłem, tobołek z rejestrem „E-9”, para trzewików, kieszonkowy mikroelektrometr w futerale z masy plastycznej, cztery neutronowe akumulatory i wreszcie czarne okulary.
— A oto i trzewiki — ucieszyła się Tania. — I nawet okulary. Przecież wczoraj wpadły do rzeki…
— Więc to taaak… — powiedział przeciągle Fokin i ostrożnie rozejrzał, się.
Popow jakby się ocknął.
— Fizyku Lu! — przemówił gorączkowo. — Muszę natychmiast połączyć się ze „Słonecznikiem”. Fokin, Taniu, sfotografujcie tę wystawę!
Za pół godziny wracam.
Zeskoczył z dachu i oddalił się pośpiesznie, biegnąc ulicą ku bazie, Lu w milczeniu pośpieszył za nim.
— Co to ma wszystko znaczyć! — zawołał Fokin. Mboga przykucnął, wyciągnął maleńką fajeczkę, bez pośpiechu zapalił ją i powiedział:
— To są ludzie, Boria. Kraść rzeczy potrafią i zwierzęta, ale tylko ludzi stać na to, by zwrócić skradzione.
Fokin cofnął się i usiadł na kole śmigłowca.
VI
Popow wrócił sam, poruszony do żywego, i wysokim metalicznym głosem rozkazał zwijać obóz. Fokin wyrwał się jak Filip z konopi, żądając wyjaśnień. Wtedy Popow tym samym metalicznym głosem zacytował:
— Rozkaz kapitana gwiazdolotu «Słonecznik». W ciągu trzech godzin zwinąć synoptyczną bazę — laboratorium oraz obóz archeologiczny; zdemontować wszystkie cybernetyczne systemy; wszyscy, nie wyłączając atmosferycznego fizyka Lu, mają wrócić na pokład «Słonecznika».
Fokin, zdziwiony wielce, od razu stulił uszy i wziął się do pracy z niezwykłą gorliwością. W ciągu dwóch godzin śmigłowiec zrobił osiem rejsów, a cybertragarze wydeptali od bazy do rakiety szeroką drogę w trawie.
Po bazie pozostały tylko puste zabudowania, wszystkie trzy systemy cybernetyczne robotów-budowniczych zostały zapędzone do pomieszczenia magazynu, gdzie je całkowicie zdeprogramowano.
O szóstej rano według czasu miejscowego, kiedy na wschodzie zapłonęła zielona zorza, zmęczeni ludzie zebrali się wokół rakiety i wtedy właśnie Fokina poniosło na całego.
— No dobrze — zaczął złowieszczym syczącym szeptem. — Ty, Anatolu, wydawałeś nam rozkazy i my je uczciwie wykonywaliśmy. Ale do wszystkich diabłów, muszę się wreszcie dowiedzieć, dlaczego my stąd uciekamy?! — zapiał nagle wysokim falsetem, teatralnym gestem uniósłszy ręce. Wszyscy drgnęli, a Mbodze wypadła z zębów fajeczka. — Jakże to tak?! W ciągu trzech wieków szukać swych Rozumnych Braci i tak haniebnie brać nogi za pas, gdy się ich tylko spotkało? Najlepsze umysły ludzkości…
— Utrapienie ty moje — zgasiła go Tania.
Fokin zamilkł.
— Nic nie rozumiem — jęknął z rozpaczą.
— Czy ty myślisz, Borysie, że my naprawdę godnie reprezentujemy najlepsze umysły ludzkości? — szydził Mboga.
Popow wymamrotał ponuro:
— Czego my tu nie wyrabialiśmy?! Spaliliśmy całe pole, deptaliśmy zasiewy, urządzaliśmy strzelaninę… A w rejonie bazy!.. — machnął ręką z niechęcią.
— Ale któż mógł wiedzieć! — bąknął Lu z poczuciem winy.
— Rzeczywiście — Mboga w zadumie potarł podbródek. — Popełniliśmy wiele błędów. Lecz mam nadzieję, że oni nas zrozumieli. Są wystarczająco cywilizowani, żeby nam wybaczyć,
— Ależ jaka tu cywilizacja! — zawołał Fokin. — Gdzie maszyny?
Gdzie narzędzia pracy? Gdzie są wreszcie miasta?
— Milczałbyś lepiej, Borys — rzekł Popow. — Maszyny, miasta…
Choć teraz wreszcie przejrzyj na oczy! Czy my umiemy latać na ptakach?
Czy są u nas miodonośne monstra, które na dodatek dostarczają mięsa z żywego ciała? Czy dawno został u nas zlikwidowany ostatni komar? A ty mówisz: maszyny…
— Biologiczna cywilizacja — powiedział Mboga.
— Jak? — spytał Fokin.
— Biologiczna cywilizacja. Nie maszynowa, lecz biologiczna. Selekcja, genetyka, tresura. Któż to wie, jakie siły udało im się ujarzmić? I kto powie, czyja cywilizacja stoi wyżej?
— Wyobrażasz sobie, Boria? — wtrąciła Tania, — Tresowane bakterie!
I, oczywiście, tego miasta oni nie zbudowali, tylko je wyhodowali…
Magazyny… Spichlerze… A my chcieliśmy ciąć ścianę…
Fokin wściekle skubał wąsy.
— A odchodzimy stąd tylko dlatego — oświadczył Popow posępnie — że nikt z nas nie ma prawa wziąć na siebie odpowiedzialności za nawiązanie pierwszego kontaktu. „Ach, jaka szkoda stąd odchodzić — myślał. — Strasznie mi żal. Nie chcę odchodzić. Pragnę ich odszukać. Pomówić z nimi, obejrzeć, jacy oni są. Przecież to cała ludzkość! Nie jakieś tam jaszczury, pozbawione mózgu, nie jakieś tam ślimaki, ale ludzkość! Cały świat, cała historia… A czy u was były wojny i rewolucje? A co u was było na początku: para czy elektryczność? W czym wy widzicie sens istnienia? A ile jest języków na Leonidzie? A czy można coś od was dostać do czytania? Przed nami pierwszy eksperyment historii porównawczej ludzkości różnych światów… I trzeba odejść z kwitkiem. Ach, jak trudno uznać swą porażkę… Ale na Ziemi już od 50 lat istnieje komisja, przygotowująca nawiązanie kontaktu z innymi Istotami Myślącymi. Pięćdziesiąt lat studiuje się psychologię porównawczą ryb czy mrówek i toczą się zażarte spory, w jakim języku powiedzieć pierwsze — „Ej!” Ale już teraz nikt komisji nie wyśmieje. Będą musieli z pewnością pracować w pocie czoła.
Ciekawe, czy ktoś z nich przewidział biologiczną cywilizację? Chyba tak.
Czego oni tam jeszcze nie przewidzieli! Szczęśliwcy”.
Mboga przemówił nagle:
— Jaki to jednak zdumiewająco przenikliwy człowiek — ten Gorbowski. On wyraźnie coś przeczuwał.
— Tak — powiedziała Tania. — Aż strach pomyśleć, co by tu Boria nawyprawiał, gdybyśmy mieli broń!
— Dlaczego właśnie ja! — oburzył się Fokin. — A ty? Kto chodził nad rzekę z elektrycznym nożem?
— Wszyscy jesteśmy dobrzy — westchnął Lu.
Popow spojrzał na zegarek:
— Start za dwadzieścia minut. Proszę na miejsca.
Mboga zatrzymał się w kesonie i obejrzał się. Biała gwiazda EN-23
wzeszła już nad zielonymi równinami Leonidy. Pachniało wilgotną trawą, ciepłą ziemią i świeżym miodem. Nad dalekimi wzgórzami zawisły nieruchomo białe, rozwichrzone obłoki.
— Tak — przemówił Mboga. — Ta planeta to cudowny twór. Czy przyroda byłaby w stanie taką stworzyć?
Przełożył E. Madejski