— Aż tak źle? — mruczał, rozglądając się dookoła, nie zdejmując Znaku. - Aż tak? Spokojnie, Płotka, spokojnie.
Czar szybko podziałał, ale szturchnięta piętą klacz ruszyła z ociąganiem, tępo, nienaturalnie, tracąc elastyczny rytm chodu. Wiedźmin zwinnie zeskoczył na ziemię, poszedł dalej pieszo, ciągnąc konia za uzdę. Zobaczył mur.
Pomiędzy murem a lasem nie było odstępu, wyraźnej przerwy. Młode drzewka i krzaki jałowców mieszały liście z bluszczem i dzikim winem, uczepionym kamiennej ściany. Geralt zadarł głowę. W tym samym momencie poczuł, jak do karku drażniąc, podnosząc włosy, przysysa się i porusza pełznąc niewidzialne miękkie stworzonko. Wiedział, co to jest.
Ktoś patrzył.
Odwrócił się wolno, płynnie. Płotka parsknęła, mięśnie na jej szyi zadrgały, poruszyły się pod skórą.
Na zboczu wzniesienia, z którego przed chwilą zjechał, stała nieruchomo dziewczyna wsparta jedną ręką o pień olchy. Jej biała powłóczysta suknia kontrastowała z połyskliwą czernią długich rozczochranych włosów spadających na ramiona. Geraltowi wydało się, że się uśmiecha, ale nie był pewien — była za daleko.
— Witaj — rzekł, unosząc dłoń w przyjaznym geście. Zrobił krok w stronę dziewczyny. Ta, lekko obracając głowę, śledziła jego poruszenia. Twarz miała bladą, oczy czarne i ogromne. Uśmiech — o ile to był uśmiech — znikł z jej twarzy jak starty ścierką. Geralt zrobił jeszcze jeden krok. Liście zaszeleściły. Dziewczyna zbiegła po zboczu jak sama, przemknęła pomiędzy krzakami leszczyny, była już tylko białą smugą, gdy znikła w głębi lasu. Długa suknia zdawała się zupełnie nie ograniczać swobody jej ruchów.
Klacz wiedźmina zarżała jękliwie, podrywając w górę łeb. Geralt, wciąż patrząc w kierunku lasu, odruchowo uspokoił ją Znakiem. Ciągnąc konia za uzdę, poszedł dalej powoli wzdłuż muru, tonąc po pas wśród łopianów.
Brama, solidna, okuta żelazem, osadzona na przerdzewiałych zawiasach, opatrzona była wielką mosiężną kołatką. Po chwili wahania Geralt wyciągnął rękę i dotknął zaśniedziałego kółka. Odskoczył natychmiast, bo w tej samej chwili brama rozwarła się, skrzypiąc, chrzęszcząc, rozgarniając na boki kępki trawy, kamyki i gałązki. Za bramą nie było nikogo — wiedźmin widział tylko pusty dziedziniec, zaniedbany, zarośnięty pokrzywą. Wszedł ciągnąc konia za sobą. Oszołomiona Znakiem klacz nie opierała się, ale nogi stawiała sztywno i niepewnie.
Dziedziniec z trzech stron okolony był murem i resztkami drewnianych rusztowań, czwartą stanowiła fasada pałacyku, pstrokata ospą poodpadanego tynku, brudnymi zaciekami, girlandami bluszczu. Okiennice, z których oblazła farba, były zamknięte. Drzwi również.
Geralt przerzucił wodze Płotki przez słupek przy bramie i poszedł wolno w stronę pałacyku żwirową alejką, wiodącą obok niskiej cembrowiny niedużej fontanny pełnej liści i śmiecia. W środku fontanny, na fantazyjnym cokole, prężył się delfin wykuty z białego kamienia, wyginając w górę obtłuczony ogon Obok fontanny, na czymś, co bardzo dawno temu było klombem, rósł krzak róży. Niczym oprócz koloru kwiatów krzak ten nie różnił się od innych krzaków róży, jakie przychodziło oglądać Geraltowi. Kwiaty stanowiły wyjątek — miały kolor indyga, z lekkim odcieniem purpury na końcach niektórych płatków. Wiedźmin dotknął jednego, zbliżył twarz, powąchał. Kwiaty miały typowy dla róż zapach, ale nieco bardziej intensywny.
Drzwi pałacyku — i równocześnie wszystkie okiennice — otwarły się z trzaskiem. Geralt raptownie uniósł głowę., Alejką, zgrzytając żwirem, pędził prosto na niego potwór.
Prawa ręka wiedźmina błyskawicznie pomknęła do góry ponad prawe ramię, w tym samym momencie lewa targnęła mocno za pas na piersi, przez co rękojeść miecza sama wskoczyła do dłoni. Brzeszczot, z sykiem wyskakując z pochwy, opisał krótkie świetliste półkole i zamarł, wymierzony ostrzem w kierunku szarżującej bestii. Potwór na widok miecza wyhamował, zatrzymał się. Żwir prysnął na wszystkie strony. Wiedźmin ani drgnął.
Stwór był człekokształtny, ubrany w podniszczone, ale dobrego gatunku odzienie, nie pozbawione gustownych, choć całkowicie niefunkcjonalnych ozdób. Człekokształtność sięgała jednak nie wyżej niż przybrudzona kryza kaftana — nad nią wznosił się bowiem olbrzymi, kosmaty jak u niedźwiedzia łeb z ogromnymi uszami, parą dzikich ślepi i przerażającą paszczą pełną krzywych kłów, w której, niby płomień, migotał czerwony ozór.
— Precz stąd, człeku śmiertelny! — ryknął potwór, machając łapami, ale nie ruszając się z miejsca. - Bo pożrę cię! Na sztuki rozedrę!
Wiedźmin nie poruszył się, nie opuścił miecza.
— Głuchy jesteś? Precz stąd! — wrzasnęło stworzenie, po czym wydało z siebie odgłos będący czymś pośrednim pomiędzy kwikiem wieprza a rykiem jelenia samca. Okiennice we wszystkich oknach zakłapały i załomotały, strząsając gruz i tynk z parapetów. Ani wiedźmin, ani potwór nie poruszyli się.
— Umykaj, pókiś cały! — zaryczał stwór, ale jak gdyby mniej pewnie. - Bo jak nie, to…
— To co? — przerwał Geralt.
Potwór zasapał gwałtownie, przekrzywił potworną głowę.
— Patrzcie go, jaki śmiały — rzekł spokojnie, szczerząc kły, łypiąc na Geralta przekrwionym ślepiem. - Opuść to żelazo, jeśli łaska. Może nie dotarło do ciebie, że znajdujesz się na podwórzu mojego własnego domu? A może tam, skąd pochodzisz, jest zwyczaj wygrażania gospodarzowi mieczem na jego własnym podwórzu?
— Jest — potwierdził Geralt. - Ale tylko względem gospodarzy, którzy witają gości rykiem i zapowiedzią rozrywania na sztuki.
— A, zaraza — podniecił się potwór. - Jeszcze mnie będzie obrażał, przybłęda. Gość się znalazł! Pcha się na podwórze, niszczy cudze kwiaty, panoszy się i myśli, że zaraz wyniosą chleb i sól. Tfu!
Stwór splunął, sapnął i zamknął paszczę. Dolne kły pozostały na wierzchu, nadając mu wygląd odyńca.
— I co? — rzekł wiedźmin po chwili, opuszczając miecz;, - Będziemy tak stać?
— A co proponujesz? Położyć się? - prychnął potwór. - Schowaj to żelazo, mówię.
Wiedźmin zręcznie wsunął broń do pochwy na plecach, nie opuszczając ręki pogładził głowicę sterczącą powyżej ramienia.
— Wolałbym — powiedział — żebyś nie wykonywał zbyt gwałtownych ruchów. Ten miecz zawsze da się wyjąć, i to prędzej, niż myślisz.
— Widziałem — charknął potwór. - Gdyby nie to, już dawno byłbyś za bramą, ze śladem mojego obcasa na rzyci. Czego tu chcesz? Skąd się tu wziąłeś?
— Zabłądziłem — skłamał wiedźmin.
— Zabłądziłeś — powtórzył potwór, wykrzywiając paszczę w groźnym grymasie. - No to się wybłądź. Za bramę, znaczy się. Nastaw lewe ucho ku słońcu i tak trzymaj, a wnet wrócisz na trakt. No, na co czekasz?
— Woda tu jest? — spytał spokojnie Geralt. - Koń jest spragniony. I ja również, jeśli ci to specjalnie nie wadzi. Potwór przestąpił z nogi na nogę, podrapał się w ucho.
— Słuchaj no, ty — rzekł. - Czy ty się mnie naprawdę nie boisz?
— A powinienem?
Potwór rozejrzał się, chrząknął, zamaszyście podciągnął bufiaste spodnie.
— A, zaraza, co mi tam. Gość w dom. Niecodziennie trafia się ktoś, kto na mój widok nie ucieka lub nie mdleje. No, dobra. Jeśliś strudzony, ale uczciwy wędrowiec, zapraszam cię do środka. Jeśliś jednak zbój albo złodziej, ostrzegam: ten dom wykonuje moje rozkazy. Wewnątrz tych murów rządzę ja!