Przez dłuższą chwilę nic się nie działo, wreszcie rybi łeb poruszył zębatą żuchwą, tchnął obłoczkiem pary.
— Mistrz Irion nie przyjmuje. Odejdźcie, dobrzy ludzie. Caldemeyn podreptał w miejscu, spojrzał na Geralta.
Wiedźmin wzruszył ramionami. Nosikamyk, skupiony i poważny, dłubał w nosie.
— Mistrz Irion nie przyjmuje — powtórzyła metalicznie kołatka. - Odejdźcie, dobrzy…
— Nie jestem dobrym człowiekiem — przerwał głośno Geralt. - Jestem wiedźminem. To, na ośle, to jest kikimo-ra, którą zabiłem bardzo blisko miasteczka. Obowiązkiem każdego czarodzieja rezydenta jest dbać o bezpieczeństwo w okolicy. Mistrz Irion nie musi zaszczycać mnie rozmową, nie musi mnie przyjmować, jeśli taka jego wola. Ale kikimorę niech sobie obejrzy i wyciągnie wnioski. Nosikamyk, odtrocz kikimorę i zwal ją tutaj, pod same drzwi.
— Geralt — rzekł cicho wójt. - Ty odjedziesz, a ja tu będę musiał…
— Idziemy, Caldemeyn. Nosikamyk, wyjmij palec z nosa i zrób, co kazałem.
— Zaraz — powiedziała kołatka zupełnie innym głosem. - Geralt, to naprawdę ty? Wiedźmin zaklął cicho.
— Tracę cierpliwość. Tak, to naprawdę ja. I co z tego, ze to naprawdę ja?
— Podejdź blisko do drzwi — rzekła kołatka, pykając obłoczkiem pary. - Sam. Wpuszczę cię.
— Co z kikimorą?
— Pal ją licho. Chcę z tobą rozmawiać, Geralt. Tylko z tobą. Wybaczcie, wójcie.
— Co mi tam, Mistrzu Irionie — machnął ręką Caldemeyn. - Bywaj, Geralt. Zobaczymy się później. Nosikamyk! Potwora do gnojówki!
— Wedle rozkazu.
Wiedźmin podszedł do intarsjowanych drzwi, które uchyliły się bardzo niewiele, tyle, by mógł się przecisnąć, po czym natychmiast zatrzasnęły się, pozostawiając go w zupełnym mroku.
— Hej! — zawołał, nie kryjąc złości.
— Już — odpowiedział głos, dziwnie znajomy. Wrażenie było tak niespodziewane, że wiedźmin zatoczył się i wyciągnął rękę, szukając oparcia. Nie znalazł.
Sad kwitł biało i różowo, pachniał deszczem. Niebo przecinał wielobarwny łuk tęczy, spinający korony drzew z dalekim, błękitnym łańcuchem górskim. Domek pośród sadu, maleńki i skromny, tonął w malwach. Geralt spojrzał pod nogi i stwierdził, że stoi po kolana w macierzance.
— No, chodźże, Geralt — odezwał się głos. - Jestem przed domem.
Wszedł w sad pomiędzy drzewa. Dostrzegł po lewej ruch, obejrzał się. Jasnowłosa dziewczyna, zupełnie naga, szła wzdłuż rzędu krzewów, niosąc koszyk pełen jabłek. Wiedźmin solennie sobie obiecał nie dziwić się więcej.
— Nareszcie. Witaj, wiedźminie.
— Stregobor! — zdziwił się Geralt. Wiedźmin spotykał w życiu złodziei wyglądających jak rajcy miejscy, rajców wyglądających jak proszalne dziady, nierządnice wyglądające jak królewny, królewny wyglądające jak cielne krowy i królów wyglądających jak złodzieje. A Stregobor zawsze wyglądał tak, jak wedle wszystkich prawideł i wyobrażeń winien wyglądać czarodziej. Był wysoki, chudy, zgarbiony, miał wielkie, siwe, krzaczaste brwi i długi, zakrzywiony nos. Na dobitkę nosił czarną powłóczystą szatę z nieprawdopodobnie szerokimi rękawami, a w ręku dzierżył długaśny posoch z kryształową gałką. Żaden ze znanych Geraltowi czarodziejów nie wyglądał tak jak Stregobor. Co dziwniejsze, Stregobor faktycznie był czarodziejem.
Siedli na ganku otoczonym malwami w wiklinowych fotelach, przy stoliku z blatem z białego marmuru. Naga blondynka z koszem jabłek zbliżyła się, uśmiechnęła, obróciła i wróciła do sadu, kołysząc biodrami.
— To też iluzja? — spytał Geralt, patrząc na kołysanie.
— Też. Jak wszystko tutaj. Ale to jest, mój kochany, iluzja pierwszej klasy. Kwiaty pachną, jabłka możesz jeść, pszczoła może cię użądlić, a ją — czarodziej wskazał na blondynkę — możesz…
— Może później.
— Słusznie. Co tu robisz, Geralt? Nadal trudnisz się —. zabijaniem za pieniądze przedstawicieli ginących gatunków? Ile dostałeś za kikimorę? Pewnie nic, inaczej nie przyszedłbyś tutaj. I pomyśleć, że są ludzie nie wierzący w przeznaczenie. Chyba że wiedziałeś o mnie. Wiedziałeś?
— Nie wiedziałem. To ostatnie miejsce, w którym mogłem się ciebie spodziewać. O ile mnie pamięć nie myli, dawniej mieszkałeś w Kovirze, w podobnej wieży.
— Wiele się zmieniło od tamtych czasów.
— Chociażby twoje miano. Podobno jesteś teraz Mistrzem Irionem.
— Tak nazywał się twórca tej wieży, zmarło mu się coś ze dwieście lat temu. Uznałem, że należy jakoś go uczcić, zajmując jego siedlisko. Robię tu za rezydenta. Większość mieszkańców utrzymuje się z morza, a jak wiesz, moja specjalność, poza iluzjami, to pogoda. Czasem sztorm uciszę, czasem wywołam, czasem zachodnim wiatrem przygnam bliżej brzegów ławice witlinków i dorszy. Można żyć. To znaczy — dodał ponuro — można było żyć.
— Dlaczego "można było"? Skąd zmiana imienia?
— Przeznaczenie ma wiele twarzy. Moje jest piękne z wierzchu i obrzydliwe wewnątrz. Wyciągnęło ku mnie swoje krwawe szpony…
— Nic się nie zmieniłeś, Stregobor — skrzywił się Geralt. - Bredzisz, robiąc przy tym mądre i znaczące miny. Nie możesz mówić normalnie?
— Mogę — westchnął czarnoksiężnik. - Jeśli cię to ma uszczęśliwić, to mogę. Dotarłem aż tutaj, kryjąc się i uciekając przed potworną istotą, która chce mnie zamordować. Ucieczka nie zdała się na nic, odnalazła mnie. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa spróbuje mnie zabić jutro, najdalej pojutrze.
— Aha — rzekł beznamiętnie wiedźmin. - Teraz rozumiem.
— Jak mi się zdaje, grożąca mi śmierć nie robi na tobie większego wrażenia?
— Stregobor — powiedział Geralt. - Taki jest świat. Wiele się widzi podróżując. Dwóch chłopów zabija się o miedzę pośrodku pola, które jutro stratują konie drużyn dwóch komesów chcących się nawzajem wymordować. Wzdłuż dróg na drzewach dyndają wisielcy, w lasach zbójcy podrzynają gardła kupcom. W miastach co krok potykasz się o trupy w rynsztokach. W pałacach dźgają się sztyletami, a na ucztach co i rusz ktoś wali się pod stół, siny od trucizny. Przyzwyczaiłem się. Dlaczego więc ma robić na mnie wrażenie grożąca śmierć, i to w dodatku grożąca tobie?
— W dodatku grożąca mnie — powtórzył z przekąsem Stregobor. - A ja miałem cię za przyjaciela. Liczyłem na twoją pomoc.
— Nasze ostatnie spotkanie — rzekł Geralt — miało miejsce na dworze króla Idiego w Kovirze. Przyszedłem po zapłatę za zabicie amfisbeny, która terroryzowała okolicę. Wówczas ty i twój konfrater Zavist na wyprzódki nazywaliście mnie szarlatanem, bezmyślną maszyną do mordowania i, jeżeli dobrze pamiętam, ścierwojadem. W rezultacie Idi nie dość, że nie zapłacił mi ani szeląga, to jeszcze dał dwanaście godzin na opuszczenie Koviru, a że miał popsutą klepsydrę, ledwo zdążyłem. A teraz, powiadasz, liczysz na moją pomoc. Powiadasz, ściga cię potwór. Czego się boisz, Stregobor? Jeśli cię dopadnie, powiedz mu, że ty lubisz potwory, chronisz je i dbasz, by żaden wiedźmin ścierwojad nie zakłócał im spokoju. Zaiste, jeśli potwór cię wypatroszy i pożre, okaże się strasznym niewdzięcznikiem.
Czarodziej milczał odwróciwszy głowę. Geralt zaśmiał się.
— Nie nadymaj się jak żaba, magiku. Mów, co ci grozi. Zobaczymy, co się da zrobić.
— Słyszałeś o Przekleństwie Czarnego Słońca?
— A jakże, słyszałem. Tyle że pod nazwą Mania Obłąkanego Eltibalda. Tak wszakże nazywał się mag, który rozpętał hecę, w wyniku której zamordowano lub uwięziono w wieżach kilkadziesiąt dziewcząt z wielkich rodów, nawet królewskich. Miały być jakoby opętane przez demony, przeklęte, skażone przez Czarne Słońce, bo tak w waszym nadętym żargonie nazwaliście najzwyklejsze w świecie zaćmienie.