— Królowo…
— Ani słowa więcej, Geralt. Zbyt długo już spiskujemy. Patrzą na nas, a Eist robi się zły. Porozmawiaj chwilę z kasztelanem. Zjedz coś, wypij. Byle nie za dużo. Chcę, byś miał pewną rękę.
Usłuchał. Królowa włączyła się do rozmowy, jaką wiedli Eist, Vissegerd i Myszowór przy milczącym i sennym udziale Pavetty. Drogodar odłożył lutnię i nadrabiał opóźnienia w jedzeniu. Haxo nie był rozmowny. Wojewoda o trudnym do zapamiętania nazwisku, któremu obiły się widać o uszy sprawy i problemy Czteroroga, spytał grzecznie, czy klacze dobrze się źrebią. Geralt odpowiedział, że tak, że znacznie lepiej od ogierów. Nie był pewien, czy żart został dobrze odebrany. Wojewoda nie zadawał więcej pytań.
Oczy Myszowora wciąż szukały kontaktu z oczami wiedźmina, ale okruszynki na stole nie poruszyły się więcej.
Crach an Craite coraz bardziej zaprzyjaźniał się z dwoma braćmi ze Streptu. Trzeci, najmłodszy, był już nie do użytku po próbie dotrzymania tempa w piciu, jakie narzucił Draig Bon-Dhu. Skald, wyglądało, wyszedł z tej próby bez najmniejszego szwanku.
Zgromadzeni w końcu stołu młodsi i mniej ważni komesi, podochoceni, zaintonowali fałszywie znaną piosenkę o rogatym koziołeczku i mściwej, pozbawionej poczucia humoru babuleńce.
Kędzierzawy pachołek i kapitan straży w złoto-niebieskich barwach Cintry podbiegli do Vissegerda. Marszałek, zmarszczony, wysłuchał meldunku, wstał, stanął za tronem i nachylając się nisko, wymruczał coś do królowej. Calanthe rzuciła szybko okiem na Geralta, odpowiedziała krótko, jednym słowem. Vissegerd nachylił się jeszcze bardziej, zaszeptał, królowa spojrzała na niego ostro, bez słowa pacnęła otwartą dłonią w oparcie tronu. Marszałek skłonił się, przekazał rozkaz kapitanowi straży. Geralt nie dosłyszał, co to był za rozkaz. Dojrzał jednak, że Myszowór poruszył się niespokojnie i spojrzał na Pavettę — królewna siedziała nieruchomo, opuściwszy głowę.
W halli rozległy się ciężkie, brzęczące metalem kroki, przebijając się poprzez gwar u stołu. Wszyscy unieśli i obrócili głowy.
Nadchodząca postać zakuta była w zbroję z kombinacji żelaznych blach i trawionej w wosku skóry. Wypukły, graniasty, czarno i niebiesko szmelcowany napierśnik zachodził na segmentowany fartuch i krótkie ochraniacze na udach. Pancerne naramienniki jeżyły się od ostrych, stalowych cierni, również przyłbica z gęsto kratowaną zasłoną, wyciągniętą w kształt psiego pyska, była usiana kolcami jak łupina kasztana.
Chrzęszcząc i zgrzytając, dziwny gość zbliżył się do stołu, stając nieruchomo na wprost tronu.
— Dostojna królowo, szlachetni panowie — przemówił przybysz zza zasłony hełmu, wykonując sztywny ukłon. -Wybaczcie, że zakłócam uroczystą ucztę. Jestem Jeż z Erlenwaldu.
— Witaj nam, Jeżu z Erlenwaldu — powiedziała wolno Calanthe. - I zajmij miejsce za stołem. W Cintrze radzi jesteśmy każdemu gościowi.
— Dziękuję, królowo — Jeż z Erlenwaldu skłonił się jeszcze raz, dotknął piersi pięścią w żelaznej rękawicy. - Nie przybywam jednak do Cintry jako gość, lecz ze sprawą ważną, a nie cierpiącą zwłoki. Jeśli królowa Calanthe zezwoli, wyłożę moją sprawę natychmiast, nie marnując waszego czasu.
— Jeżu z Erlenwaldu — rzekła ostro królowa. - Chwalebna troska o nasz czas nie usprawiedliwia braku szacunku. A takim jest przemawianie do mnie zza żelaznego rzeszota. Zdejm zatem hełm. Zniesiemy jakoś stratę czasu, jaki zabierze ci ta czynność.
— Moja twarz, królowo, musi na razie pozostać zakrytą. Za twoim przyzwoleniem.
Po zebranych przebiegł gniewny szmer, pomruk, akcentowany tu i ówdzie zmielonym w zębach przekleństwem. Myszowór, pochylając głowę, bezgłośnie poruszył wargami. Wiedźmin wyczuł, jak zaklęcie na sekundę naelektryzowało powietrze, jak poruszyło jego medalionem. Calanthe patrzyła na Jeża, mrużąc oczy i postukując palcami po oparciu tronu.
— Przyzwalam — rzekła wreszcie. - Chcąc wierzyć, że powód, jaki tobą kieruje, jest dostatecznie ważny. Mów zatem, co cię sprowadza, Jeżu bez twarzy.
— Dzięki za przyzwolenie — powiedział przybysz. - Nie mogąc jednak znieść posądzenia o brak szacunku, wyjaśniam, że chodzi o ślub rycerski. Nie wolno mi odkrywać twarzy przed wybiciem północy.
Królowa niedbałym uniesieniem dłoni potwierdziła, że akceptuje wyjaśnienie. Jeż postąpił do przodu, chrzęszcząc kolczastym pancerzem.
— Lat temu piętnaście — oznajmił głośno — twój małżonek, pani Calanthe, król Roegner, pobłądził był na łowach w Erlenwaldzie. Klucząc po wertepach, spadł z konia do jaru i zwichnął nogę. Leżał na dnie wąwozu i wołał pomocy, a odpowiadał mu jeno syk żmij i wycie zbliżających się wilkołaków. Zginąłby niezawodnie, gdyby nie pomoc, jaką mu okazano.
— Wiem, że tak było — potwierdziła królowa. - Jeśli i ty to wiesz, domyślam się, że byłeś tym, kto mu tę pomoc okazał.
— Tak. Tylko dzięki mnie powrócił cało i zdrowo do zamku. Do ciebie, pani.
— Winnam ci zatem wdzięczność, Jeżu z Erlenwaldu. Wdzięczności tej nie umniejsza fakt, że Roegner, pan mego serca i łoża, odszedł był już z tego świata. Rada bym zapytać, w jaki sposób mogłabym ci tę wdzięczność okazać, lękam się jednak, że szlachetnego rycerza, składającego rycerskie ślubowania, kierującego się we wszystkich postępkach prawem rycerskim, takie pytanie może obrazić. Zakładałoby bowiem, że pomoc, jakiej udzieliłeś królowi, nie była bezinteresowna.
— Dobrze wiesz, królowo, że nie była bezinteresowna. Wiesz także, że właśnie przychodzę po nagrodę, obiecaną mi przez króla za uratowanie mu życia.
— Ach, tak? — Calanthe uśmiechnęła się, ale w jej oczach zapełgały zielone ogniki. - Znalazłeś więc króla na dnie jaru, bezbronnego, rannego, wydanego na pastwę żmij i potworów. I dopiero wówczas, gdy obiecał ci nagrodę, pospieszyłeś mu z ratunkiem? A gdyby nie chciał lub nie mógł obiecać ci nagrody, zostawiłbyś go tam, a ja do dzisiaj nie wiedziałabym, gdzie bieleją jego kości? Ach, jak szlachetnie. Bez ochyby, twoim postępowaniem kierowało wówczas jakieś szczególne rycerskie ślubowanie.
Szmer wśród zgromadzonych przybrał na sile.
— I dzisiaj przybywasz po swoją nagrodę, Jeżu? — ciągnęła królowa, uśmiechając się coraz bardziej złowieszczo. - Po piętnastu latach? Liczysz pewnie na odsetki od sumy, jakie narosły przez ten czas? Tu nie jest krasnoludzki bank, Jeżu. Powiadasz, nagrodę obiecał ci Roegner? Cóż, trudno będzie go tu ściągnąć, żeby się wypłacił. Prościej będzie chyba posłać ciebie do niego, w zaświaty. Tam się dogadacie, co kto komu winien. Zbyt kochałam mego małżonka, Jeżu, by móc przestać myśleć o tym, że mogłam utracić go już wówczas, piętnaście lat temu, gdyby nie zechciał się z tobą targować. Myśl o tym budzi u mnie niezbyt sympatyczne uczucia do twojej osoby. Zamaskowany przybyszu, czy wiesz, że w tej chwili tu, w Cintrze, na moim zamku i w mojej mocy, jesteś równie bezradny i bliski śmierci jak Roegner, wtedy na dnie wąwozu? Cóż mi zaproponujesz, jaką cenę, jaką nagrodę, jeżeli ci obiecam, że wyjdziesz stąd żywy?
Medalion na szyi Geralta zadrgał, zawibrował. Wiedź-min rzucił szybkie spojrzenie na Myszowora, napotkał jego przenikliwy, wyraźnie zaniepokojony wzrok. Pokręcił lekko głową, uniósł pytająco brwi. Druid zaprzeczył również, ledwie dostrzegalnym ruchem kędzierzawej brody wskazał na Jeża. Geralt nie był pewien.
— Twoje słowa, królowo — zawołał Jeż — obliczone są na to, by mnie zastraszyć. I na to, by wzbudzić gniew zebranych tutaj szlachetnych panów. Pogardę twej urodziwej córki Pavetty. A nade wszystko, twoje słowa nie są prawdziwe. I dobrze o tym wiesz!