— Aha! — czoło starosty zorane głębokimi bruzdami ciężkiego myślenia wygładziło się. - Wiedźmin! Trzeba było tak od razu!
— No właśnie — potwierdził Geralt. - Od razu zatem zapytam: znajdzie się tu w okolicy jakaś robota dla mnie?
— Aaaa — starosta znowu zaczął myśleć, w sposób zauważalny. - Robota? Niby te… No… Żywiołaki? Pytacie, są li tu Żywiołaki?
Wiedźmin uśmiechnął się i kiwnął głową, trąc knykciem swędzącą od kurzu powiekę.
— Są — doszedł do wniosku starosta po dłuższej chwili. - Spójrzcie tylko tam, widzicie te góry? Tam elfy mieszkają, tam jest ichnie królestwo. Pałace ichnie, powiadam wam, całe są ze szczerego złota. Oho, panie! Elfy, powiadam wam. Zgroza. Kto tam pójdzie, ten już nie wraca.
— Tak sądziłem — rzekł Geralt chłodno. - Właśnie dlatego wcale się tam nie wybieram.
Jaskier zarechotał bezczelnie. Starosta, zgodnie z oczekiwaniami Geralta, myślał długo.
— Aha — rzekł wreszcie. - Ano, tak. Ale są tu i inne żywiołaki. Z elfiej krainy widać lezą do nas. O, panie, jest ich a jest. Zliczyć trudno. A najgorsza to Mora będzie, dobrze mówię, ludkowie?
"Ludkowie" ożywili się, obiegli stół ze wszystkich stron.
— Mora! — rzekł jeden. - Tak, tak, prawie starosta gada. Blada dziewica, onaż po chałupach chodzi o brzasku, a dzieciaki od tego mrą!
— I chochliki — dodał drugi, żołdak z miejscowej strażnicy. - Koniom grzywy plączą po stajniach!
— I nietopyrze! Nietopyrze tu są!
— I wiły! Przez nie człeka krosta obsypuje! Następne kilka minut upłynęło na intensywnym wyliczaniu potworów naprzykrzających się okolicznym włościanom swymi niecnymi uczynkami lub samą tylko egzystencją. Geralt i Jaskier dowiedzieli się o biedakach i mamunach, przez które uczciwy chłop nie może trafić do dom w pijanym widzie, o latawicy, co lata i krowom mleko spija, o biegającej po lesie głowie na pajęczych nogach, o chobołdach noszących kraśne czapeczki i o groźnym szczupaku, który wyrywa bieliznę z rąk piorących bab, a tylko patrzeć, jak weźmie się za same baby. Nie obyło się jak zwykle bez tego, by nie poinformowano ich, że stara Naradkowa lata nocą na ożogu, a w dzień płody spędza, że młynarz fałszuje mąkę prochem z żołędzi, a niejaki Duda, mówiąc o królewskim włodarzu, nazwał tegoż złodziejem i swołoczą.
Geralt wysłuchał spokojnie, kiwając głową w udanym skupieniu, zadał kilka pytań dotyczących głównie dróg i topografii terenu, po czym wstał i skinął na Jaskra.
— No, to bywajcie, dobrzy ludzie — powiedział. - Rychło wrócę, wtedy zobaczymy, co da się zrobić.
Odjechali w milczeniu wzdłuż chałup i płotów, odprowadzani przez jazgoczące psy i wrzeszczące dzieci.
— Geralt — odezwał się Jaskier, stając w strzemionach i zrywając dorodne jabłko z gałęzi wystającej poza ogrodzenie sadu. - Całą drogę narzekałeś, ze coraz to trudniej przychodzi ci znaleźć zajęcie. A z tego, co przed chwilą słyszałem, wynika, że będziesz tu pracował do zimy, i to bez wytchnienia. Ty zarobiłbyś trochę grosza, ja miałbym piękne tematy do ballad. Dlaczego więc, wytłumacz mi, jedziemy dalej?
— Nie zarobiłbym tu ani szeląga, Jaskier.
— Dlaczego?
— Dlatego, że w tym, co oni mówili, nie było słowa prawdy.
— Co proszę?
- Żaden ze stworów, o których mówili, nie istnieje.
- Żartujesz chyba! — Jaskier wypluł pestkę i rzucił ogryzkiem w łaciatego kundla, szczególnie zawziętego na pęciny koni. - Nie, to niemożliwe. Przyglądałem się tym ludziom, a ja się na ludziach znam. Oni nie kłamali.
— Nie — zgodził się wiedźmin. - Nie kłamali. Głęboko wierzyli we wszystko. Co nie zmienia faktu. Poeta milczał czas jakiś.
- Żaden z tych potworów… Żaden? To być nie może. Coś z tego, co wymienili, musi tu być. Chociaż jedno! Przyznaj.
— Przyznaję. Jedno tu jest z pewnością.
— Ha! Co?
— Nietopyrze.
Wyjechali za ostatnie płoty, na gościniec wśród zagonów żółtych od rzepaku i falujących na wietrze łanów zboża. Drogą, w przeciwnym kierunku, ciągnęły wyładowane wozy. Bard przełożył nogę przez łęk siodła, oparł lutnię o kolano i wybrzdękiwał na strunach tęskne melodie, od czasu do czasu machając ręką ku chichoczącym, podkasanym dziewojom, wędrującym poboczami z grabiami na krzepkich ramionach.
— Geralt — powiedział nagle. - Przecież potwory są. Może nie jest ich tyle co niegdyś, może nie czają się za każdym drzewem w lesie, ale przecież są. Istnieją. Czemu więc przypisać, że ludzie dodatkowo wymyślają takie, które nie istnieją? Mało tego, wierzą w to, co wymyślają? Hę? Geralcie z Rivii, słynny wiedźminie? Nie zastanawiałeś się nad przyczyną?
— Zastanawiałem, słynny poeto. I znam tę przyczynę.
— Ciekawym.
— Ludzie — Geralt odwrócił głowę — lubią wymyślać potwory i potworności. Sami sobie wydają się wtedy mniej potworni. Gdy piją na umór, oszukują, kradną, leją żonę lejcami, morzą głodem babkę staruszkę, tłuką siekierą schwytanego w paści lisa lub szpikują strzałami ostatniego pozostałego na świecie jednorożca, lubią myśleć, że jednak potworniejsza od nich jest Mora wchodząca do chat o brzasku. Wtedy jakoś lżej im się robi na sercu. I łatwiej im żyć.
— Zapamiętałem — powiedział Jaskier po chwili milczenia. - Dobiorę rymy i ułożę o tym balladę.
— Ułóż. Ale nie licz na wielki poklask. Jechali wolno, ale wkrótce stracili z oczu ostatnie chałupy osady. Niebawem pokonali linię zalesionych wzgórz.
— Ha — Jaskier wstrzymał konia, rozejrzał się. - Spójrz, Geralt. Czyż tu nie pięknie? Idylla, niech mnie diabli. Oko się raduje!
Teren za wzgórzami opadał łagodnie w kierunku równych, płaskich pól pociętych mozaiką różnokolorowych upraw. Pośrodku, okrągłe i regularne jak listek koniczyny, szkliły się plosa trzech jezior okolonych ciemnymi pasami olchowych zarośli. Horyzont wytyczała zamglona, sina linia gór wznoszących się nad czarną, bezkształtną połacią boru.
— Jedziemy, Jaskier.
Gościniec wiódł prosto ku jeziorom wzdłuż grobli i ukrytych w olszynach stawów pełnych rozkwakanych kaczek krzyżówek, cyranek, czapli i perkozów. Bogactwo pierzastego zwierza dziwiło przy widocznych wszędzie śladach działalności człowieka — groble były zadbane, obłożone faszyną, przepusty wzmocnione kamieniami i balami. Mnichy przy stawach, wcale nie przegniłe, wesoło ciurkały wodą. W nadjeziornych trzcinach widać było czółna i pomosty, a z plos sterczały drągi zastawionych sieci i więcierzy.
Jaskier obejrzał się nagle.
— Ktoś jedzie za nami — powiedział podniecony. - Na wozie!
— Niesłychane — zadrwił wiedźmin, nie oglądając się. -Na wozie? A ja myślałem, że tutejsi jeżdżą na nietopy-rzach.
— Wiesz, co ci powiem? — warknął trubadur. - Im bliżej krańca świata, tym bardziej wyostrza ci się dowcip. Strach pomyśleć, do czego to dojdzie!
Jechali niespiesznie, a że zaprzężony w dwójkę sroka-tych koni wóz był pusty, dogonił ich więc szybko.
— Tppprrrr! — powożący mężczyzna wstrzymał konie tuż za nimi. Nosił kożuch na gołą skórę i miał włosy aż po brwi. - Bogów chwalę, miłościwi!
— I my — odrzekł Jaskier, biegły w obyczaju — ich chwalimy.
— Jeśli chcemy — mruknął wiedźmin.
— Zwę się Pokrzywka — oznajmił woźnica. - Przyglądałem się wam, jakeście ze starostą z Górnej Posady gadali. Wiem, żeście wiedźmin.
Geralt puścił wodze, pozwolił klaczy poprychać na przydrożne pokrzywy.
— Słyszałem — ciągnął mężczyzna w kożuchu — jak wam starosta bajędy prawili. Miarkowałem waszą minę i nie dziwno mi było. Dawnom takich bredni i lży nie słychiwał.