Była to mosiężna pieczęć ozdobiona znakiem złamanego krzyża i dziewięcioramiennej gwiazdy.
Wisząca nad rzeką głowa nabrała już wielkości stogu siana. Rozwarta, rycząca paszcza przypominała zaś wrota stodoły średnich rozmiarów. Wyciągnąwszy łapska, potwór zaatakował.
Geralt. zupełnie nie wiedząc, co robić, ścisnął pieczęć w pięści i wystawiając rękę w kierunku napastnika, wy-wrzeszczał formułę egzorcyzmu, której nauczyła go kiedyś pewna kapłanka. Nigdy dotąd tej formuły nie używał, albowiem w zabobony pryncypialnie nie wierzył.
Efekt przeszedł jego oczekiwania.
Pieczęć zasyczała i rozgrzała się gwałtownie, parząc dłoń. Gigantyczna głowa zamarła w powietrzu, zawisła nieruchomo nad rzeką. Wisiała tak przez chwilę, wreszcie zawyła, zaryczała i rozwiała się w pulsujący kłąb dymu, w wielką, kłębiastą chmurę. Chmura zawizżała cienko i z niesamowitą prędkością pomknęła w górę rzeki, zostawiając na powierzchni wody wzburzoną smugę. W ciągu kilku sekund znikła w oddali, tylko woda niosła jeszcze czas jakiś ucichające wycie.
Wiedźmin przypadł do poety kulącego się na piasku.
— Jaskier? Żyjesz? Jaskier, cholera! Co z tobą? Poeta zaszamotał głową, zatrzepał rękami i otworzył usta do wrzasku. Geralt wykrzywił się i zmrużył oczy — Jaskier miał szkolony, donośny tenor, a pod wpływem przestrachu potrafił sięgnąć głosem niebywałych rejestrów. Ale tym, co wyrwało się z krtani barda, był ledwie słyszalny, ochrypły skrzek.
— Jaskier! Co z tobą? Odezwij się!
— Hhhh… eeee… kheee… khhuuurwa…
— Boli cię coś? Co z tobą? Jaskier!
— Hhhh… Khuuu…
— Nic nie mów. Jeśli wszystko w porządku, kiwnij głową. Jaskier wykrzywił się i z wielkim trudem kiwnął, a natychmiast po tym przekręcił się na bok, zwinął i zwymiotował krwią, dusząc się i kaszląc. Geralt zaklął.
II
— Na bogów! — strażnik cofnął się i opuścił latarnię. -
Co z nim?
— Przepuść nas, dobry człowieku — rzekł cicho wiedź-min, podtrzymując skulonego w siodle Jaskra. - Spieszno nam. Przecież widzisz.
— Widzę — przełknął ślinę strażnik, patrząc na bladą twarz poety i jego zachlapany czarną skrzepłą krwią podbródek. - Ranny? Paskudnie to wygląda, panie.
— Spieszę się — powtórzył Geralt. - Jesteśmy w drodze od świtania. Przepuśćcie nas, proszę.
— Nie możemy — powiedział drugi strażnik. - Przez bramę tylko od wschodu do zachodu słońca. Po nocy nie Iza. Taki rozkaz. Nie Iza nikomu, chyba że ze znakiem od króla albo burmistrza. Albo jeśli herbowy szlachcic.
Jaskier zaskrzeczał, skulił się jeszcze bardziej, opierając czoło o grzywę konia, zadygotał, zatrząsł się, szarpnął w suchym wymiotnym odruchu. Po rozgałęzionym, zakrzepłym deseniu na szyi wierzchowca pociekła kolejna strużka.
— Ludzie — powiedział Geralt najspokojniej jak umiał. - Przecież widzicie, że źle z nim. Muszę znaleźć kogoś, kto go wyleczy. Przepuśćcie nas, proszę.
— Nie proście — strażnik wsparł się na halabardzie. -Rozkaz jest rozkaz. Przepuszczę was, to pójdę pod pręgierz i pogonią mnie precz ze służby, co wtedy dzieciakom dam jeść? Nie, panie, nie mogę. Ściągnijcie druha z konia i dajcie go do izby do barbakanu. Opatrzymy go, do świtu wytrzyma, jeśli tak mu pisane. To już niedługo.
— Tu nie wystarczy opatrunek — zgrzytnął zębami wiedźmin. - Potrzebny jest uzdrowiciel, kapłan, zdolny medyk…
— Takowego i tak po nocy nie zbudzilibyście — rzekł drugi strażnik. - Tyle dla was możemy uczynić, byście nie musieli do świtania pod bramą koczować. W izbie ciepło, a i złożyć rannego też będzie na czym, lekcej mu będzie niźli na kulbace. Dajcie, pomożemy wam ściągnąć go z konia.
W izbie wewnątrz barbakanu rzeczywiście było ciepło, duszno i przytulnie. Ogień wesoło trzaskał w kominie, a za kominem zajadle ćwierkotał świerszcz.
Przy ciężkim, kwadratowym stole zastawionym dzbanami i talerzami siedziało trzech mężczyzn.
— Wybaczcie, wielmożni — powiedział podtrzymujący Jaskra strażnik — że wam przeszkadzamy… Tuszę, nie będziecie przeciwni… Ten tu rycerz, hmm… I drugi, ranion, tedy myślałem…
— Dobrze myślałeś — jeden z mężczyzn odwrócił ku nim szczupłą, ostrą, wyrazistą twarz, wstał. - Dalej, kładźcie go na wyrko.
Mężczyzna był elfem. Podobnie jak drugi, siedzący przy stole. Obaj, jak wskazywało ich odzienie, będące charakterystyczną mieszanką ludzkiej i elfiej mody, byli elfami osiadłymi, zasymilowanymi. Trzeci mężczyzna, z wyglądu najstarszy, był człowiekiem. Rycerzem, wnosząc z ubioru i szpakowatych włosów obciętych tak, by pasowały pod hełm.
— Jestem Chireadan — przedstawił się wyższy z elfów, ten o wyrazistej twarzy. Jak zwykle u przedstawicieli Starszego Ludu, nie sposób było ocenić jego wieku, mógł równie dobrze mieć dwadzieścia jak i sto dwadzieścia lat. - A to mój krewniak Errdil. Ten zaś szlachcic to rycerz Vratimir.
— Szlachcic — mruknął Geralt, ale uważniejsze spojrzenie na herb wyhaftowany na tunice rozwiało jego nadzieje: czterodzielna tarcza ze złotymi liliami przecięta była na skos srebrnym haikiem. Vratimir pochodził nie tylko z nieprawego łoża, ale i z mieszanego, ludzko-nielu-dzkiego związku. Jako taki, choć herbowy, nie mógł uważać się za pełnoprawnego szlachcica i niewątpliwie nie przysługiwał mu przywilej przekraczania bram miasta po zmierzchu.
— Niestety — uwadze elfa nie uszło spojrzenie wiedźmi-na — i my musimy czekać tu na świt. Prawo nie zna wyjątków, przynajmniej nie dla takich jak my. Zapraszamy do kompanii, panie rycerzu.
— Geralt z Rivii — przedstawił się wiedźmin. - Jestem wiedźminem, nie rycerzem.
— Co z nim? — Chireadan wskazał na Jaskra, którego tymczasem strażnicy złożyli na barłogu. - Wygląda to na zatrucie. Jeżeli to zatrucie, mogę mu pomóc. Mam przy sobie dobre lekarstwo.
Geralt usiadł, po czym szybko zdał oględną relację z wydarzenia nad rzeką. Elfy popatrzyły po sobie. Szpakowaty rycerz postrzykał śliną przez zęby, marszcząc twarz.
— Niesamowite — rzekł Chireadan. - Co to mogło być?
— Dżinn z butelki — mruknął Vratimir. - Jak w baśni…
— Niezupełnie — Geralt wskazał na skurczonego na wyrku Jaskra. - Nie znam żadnej baśni, która tak by się kończyła.
— Obrażenia tego biedaka — powiedział Chireadan — są ewidentnie magicznej natury. Obawiam się, ze moje medykamenty nie na wiele się zdadzą. Ale mogę mu przynajmniej ulżyć w cierpieniu. Dawałeś mu już jakiś lek, Geralt?
— Eliksir przeciwbólowy.
— Chodź, pomożesz mi. Podtrzymasz mu głowę. Jaskier wypił chciwie zmieszane z winem lekarstwo, zakrztusił się ostatnim łykiem, zarzęził, opluł skórzaną
poduszkę.
— Ja go znam — powiedział drugi z elfów, Errdil. - To Jaskier, trubadur i poeta. Widziałem go kiedyś, gdy śpiewał na dworze króla Ethaina w Cidaris.
— Trubadur — powtórzył Chireadan, patrząc na Geralta. - Niedobrze. Bardzo niedobrze. On ma porażone mięśnie szyi i krtań. Zaczynają się zmiany w strunach głosowych. Trzeba jak najszybciej przerwać działanie czaru, bo inaczej… To może być nieodwracalne.
— To znaczy… Czy to znaczy, że nie będzie mógł mówić?
— Mówić, tak. Może. Ale nie śpiewać. Geralt, nie mówiąc ani słowa, usiadł przy stole, oparł czoło na zaciśniętych pięściach.
— Czarodziej — powiedział Vratimir. - Konieczny jest lek magiczny lub zaklęcie uzdrawiające. Musisz go zawieźć do jakiegoś innego miasta, wiedźminie.