Выбрать главу

— Jak to? — Geralt uniósł głowę. - A tu, w Rinde? Nie ma tu czarodzieja?

— W całej Redanii trudno o magików — rzekł rycerz. - Prawda, panowie elfy? Od czasu, gdy król Heribert nałożył zbójecki podatek na czary, magicy bojkotują stolicę i te miasta, które są gorliwe w wypełnianiu królewskich zarządzeń. A rajcy z Rinde, jak słyszałem, słyną z gorliwości w tej mierze. Prawda? Chireadan, Errdil, mam rację?

— Masz — potwierdził Errdil. - Ale… Chireadan, można?

— Nawet trzeba — rzekł Chireadan, patrząc na wiedźmina. - Nie ma co robić z tego tajemnicy, i tak wszyscy o tym wiedzą, całe Rinde. W mieście, Geralt, bawi chwilowo pewna czarodziejka.

— Zapewne incognito?

— Niezbyt — uśmiechnął się elf. - Osoba, o której mówię, to wielka indywidualistka. Lekceważy zarówno bojkot, którym Rada Czaridziejów obłożyła Rinde, jak i zarządzenia tutejszych rajców, a wychodzi na tym znakomicie, bo bojkot powoduje, że jest tu ogromny popyt na magiczne usługi. Oczywiście, czarodziejka nie płaci żadnego podatku.

— A rada miejska to toleruje?

— Czarodziejka mieszka w rezydencji pewnego kupca, faktora handlowego z Novigradu, który jest jednocześnie tytularnym ambasadorem. Nikt nie może jej tam ruszyć. Jest w azylu.

— To bardziej areszt domowy niż azyl — poprawił Errdil. - Ona jest tam praktycznie uwięziona. Ale nie narzeka na brak klientów. Bogatych klientów. Na rajców demonstracyjnie bimba, urządza bale i hulanki…

— Rajcy zaś wściekają się, podburzają przeciw niej kogo zdołają, psują jej opinię jak mogą — dodał Chireadan. - Rozpuszczają o niej obrzydliwe plotki, pewnie w nadziei, że hierarcha z Novigradu zabroni kupcowi udzielać jej azylu.

— Nie lubię pchać palców między takie drzwi — mruknął Geralt. - Ale nie mam wyboru. Jak nazywa się ten kupiec-ambasador?

— Beau Berrant. - Wiedźminowi wydało się, że Chireadan skrzywił się, wymieniając nazwisko. - Cóż, rzeczywiście, to twoja jedyna szansa. A raczej jedyna szansa tego biedaka, który jęczy tam na łóżku. Ale czy czarodziejka zechce ci pomóc… Nie wiem.

— Uważaj, gdy będziesz tam szedł — rzekł Errdil. - Szpicle burmistrza obserwują dom. Gdyby cią zatrzymali, wiesz, co robić. Pieniądz otwiera wszelkie drzwi.

— Pójdę, dgy tylko otworza bramy. Jak nazywa się czarodziejka?

— Yennefer z Vengerbergu.

III

— Pan śpi — powtórzył odźwierny, patrząc na Geralta z góry. Był wyższy o głowę i blisko dwukrotnie szerszy w barach. - Głuchy jesteś, włóczęgo? Pan śpi, mówię.

— A niech sobie śpi — zgodził się wiedźmin. - Mam interes nie do twojego pana, ale do damy, która tu przebywa.

— Masz interes, powiadasz — odźwierny, jak się okazało, był człowiekiem dowcipnym, co zadziwiało u kogoś tej postury i aparycji. - To idź, powsinogo, do zamtuza i zrób z niego użytek. Wynocha.

Geralt odpiął od pasa sakiewkę i zważył ją w dłoni, trzymając za rzemyki.

— Nie przekupisz mnie — rzekł dumnie cerber.

— Nie zamierzam.

Odźwierny był za potężny, by mieć refleks pozwalający uchylić się lub zasłonić przed szybkim ciosem zwykłego człowieka. Przed ciosem wiedźmina nie zdołał nawet przymknąć oczu. Ciężka sakiewka z metalicznym trzaskiem wyrżnęła go w skroń. Runął na drzwi, chwytając się oburącz ościeżnicy. Geralt oderwał go od niej kopniakiem w kolano, pchnął barkiem i zdzieliłsakiewką jeszcze raz. Oczy odźwiernego zmętniały i rozbiegły się w przekomicznym zezie, nogi złożyły się pod nim jak dwa scyzoryki. Wiedźmin, widząc, jak drab, choć już prawie bez zmysłów, maca jeszcze dookoła rękami, walnął go z rozmachem po raz trzeci, prosto w ciemię.

— Pieniądz — mruknął — otwiera wszelkie drzwi.

W sieni było ciemnawo. Zza drzwi po lewej dobiegało gromkie chrapanie. Wiedźmin zajrzał tam ostrożnie. Na rozkopanym wyrku spała, gwiżdżąc nosem, otyła kobieta w nocnej koszuli zadartej powyżej bioder. Nie był to najpiękniejszy widok. Geralt wciągnął odźwiernego do izdebki i zamknął drzwi na skobel.

Po prawej były kolejne drzwi, półotwarte, a za nimi kamienne schodki prowadzące w dół. Wiedźmin już miał je minąć, gdy z dołu dobiegło go niewyraźne przekleństwo, łomot i suchy trzask pękającego naczynia.

Pomieszczenie było wielką kuchnią, pełną utensyliów, pachnącą ziołami i smolnym drewnem. Na kamiennej podłodze, wśród odłamków glinianego dzbanka, klęczał zupełnie goły mężczyzna z nisko opuszczoną głową.

— Sok jabłkowy, psia mać — powiedział bełkotliwie, kręcąc głową jak baran, który omyłkowo ubódł mur fortecy. - Sok… jabłkowy. Gdzie… Gdzie jest służba?

— Słucham? — spytał grzecznie wiedźmin. Mężczyzna uniósł głowę i przełknął ślinę. Oczy miał błędne i mocno przekrwione.

— Ona chce soku z jabłek — oświadczył, po czym, unosząc się z wyraźnym trudem, usiadł na nakrytej kożuchem skrzyni i oparł się o piec. - Muszę… zanieść na górę, bo..

— Czy mam przyjemność z kupcem Beau Berrantem?

— Ciszej — skrzywił się boleśnie mężczyzna. - Nie wrzeszcz. Słuchaj, tam w beczułce… Sok. Z jabłek. Nalej w coś… i pomóż mi wejść na schody, dobrze?

Geralt wzruszył ramionami, potem pokiwał głową ze współczuciem. Sam raczej unikał alkoholowych ekscesów, ale stan, w jakim znajdował się kupiec, nie był mu całkowicie obcy. Odnalazł wśród naczyń dzban i cynowy kubek, naczerpał soku z beczułki. Usłyszał chrapanie i odwrócił się. Goły mężczyzna spał, zwiesiwszy głowę na pierś.

Wiedźmin miał przez chwilę ochotę polać go sokiem i rozbudzić, ale rozmyślił się. Wyszedł z kuchni, niosąc dzban. Korytarz kończył się ciężkimi, intarsjowanymi drzwiami. Wszedł ostrożnie, uchylając je tylko na szerokość pozwalającą wśliznąć się do środka. Było ciemnawo, rozszerzył więc źrenice. I zmarszczył nos.

W powietrzu wisiał ciężki zapach kwaśniejącego wina, świec i przejrzałych owoców. I jeszcze czegoś, co przypominało mieszankę woni bzu i agrestu.

Rozejrzał się. Stół na środku komnaty dźwigał prawdziwe pobojowisko dzbanków, karaf, pucharów, srebrnych talerzy i pater, półmisków i sztućców oprawnych w kość słoniową. Zmięta, zsunięta serweta zalana była winem, pełna fioletowych plam, sztywna od wosku, który ściekł ze świeczników. Łupiny pomarańczy jaskrawiły się niby kwiaty wśród pestek śliwek i brzoskwiń, ogonków gruszek i kostropatych, obranych z winogron szypuł. Jeden puchar był przewrócony i rozbity. Drugi był cały, w połowie pełny, sterczała z niego kość indyka. Obok pucharu stał czarny pantofelek na wysokim obcasie. Zrobiony był ze skóry bazyliszka. Nie istniał droższy surowiec mogący być wykorzystany w szewstwie.

Drugi pantofelek leżał pod krzesłem na rzuconej niedbale czarnej sukni z białymi falbankami i haftem o kwiecistym motywie.

Geralt stał przez chwilę niezdecydowany, walcząc z uczuciem zażenowania, z chęcią, by odwrócić się na pięcie i wyjść. Ale to oznaczałoby, że cerber w sieni oberwał zupełnie niepotrzebnie. Wiedźmin nie lubił robić czegokolwiek niepotrzebnie. W rogu komnaty dostrzegł kręcone schody.

Na stopniach znalazł cztery zwiędłe białe róże i serwetkę poplamioną winem i karminową pomadką. Zapach bzu i agrestu narastał.

Schody wiodły do sypialni, której podłogę pokrywała wielka kosmata skóra. Na skórze leżała biała koszula z koronkowymi mankietami i kilkanaście białych róż. I czarna pończocha.

Druga pończocha zwisała z jednego z czterech rzeźbionych słupków podtrzymujących kopulasty baldachim nad łożem. Rzeźby na słupkach wyobrażały nimfy i faunów, w różnych pozycjach. Niektóre pozycje były interesujące. Niektóre idiotycznie śmieszne. Wiele się powtarzało. /Ogólnie rzecz biorąc.