— Opowiadaj.
Geralt skończył mocować się z wciąganymi pod ręcznik spodniami, usiadł na ławie. Dopinając klamry butów, zrelacjonował przygodę nad rzeką, skracając do minimum opis walki z sumem. Yennefer nie wyglądała na kogoś, kogo może interesować rybołówstwo.
Gdy doszedł do momentu, w którym stwór-obłok wydostał się z dzbana, wielka gąbka mydląca niewidzialność zamarła.
— No, no — usłyszał. - Interesujące. Dżinn zamknięty w butelce.
— Jaki tam dzinn — zaoponował. - To była jakaś odmiana szkarłatnej mgły. Jakiś nowy, nieznany rodzaj…
— Nowy a nieznany rodzaj zasługuje, by go jakoś nazwać — rzekła niewidzialna Yennefer. - Dzinn to nazwa nie gorsza od innych. Kontynuuj, proszę.
Usłuchał. Mydliny w kadzi pieniły się zawzięcie w trakcie dalszego ciągu opowieści, woda przelewała się przez krawędź. W pewnej chwili coś przykuło jego wzrok. Przypatrzył się uważniej i dostrzegł zarysy i kształty ukazane przez mydło pokrywające niewidzialność. Zarysy i kształty pochłonęły go tak, ze zaniemówił.
— Opowiadaj! — ponaglił go głos dobiegający z nicości, sponad zarysów. - Co było dalej?
— To wszystko — powiedział. - Przepędziłem tego, jak mówisz, dżinna…
— Jakim sposobem? — Czerpak uniósł się i wylał wodę. Mydło znikło, kształty też. Geralt westchnął.
— Zaklęciem — powiedział. - Dokładniej, egzorcyzmem.
— Jakim? — Czerpak znowu wylał wodę. Wiedźmin zaczął pilniej obserwować czynności czerpaka, bo woda, choć na krótko, również ukazywała to i owo. Powtórzył zaklęcie, zgodnie z zasadą bezpieczeństwa zastępując głoskę «e» wdechem. Sądził, że zaimponuje czarodziejce znajomością tej zasady, zdziwił się więc, słysząc z kadzi szaleńczy śmiech.
— Co w tym jest śmiesznego?
— Ten twój egzorcyzm… — Ręcznik sfrunął z kołka i zaczął gwałtownie wycierać resztki zarysów. - Triss popłacze się ze śmiechu, gdy jej o tym opowiem! Kto cię tego nauczył, wiedźminie? Tego… zaklęcia?
— Pewna kapłanka z chramu Huldry. To tajny język świątynny…
— Dla kogo tajny, dla tego tajny. - Ręcznik chlasnął o brzeg kadzi, woda bryznęła na posadzkę, ślady bosych stóp zaznaczyły kroki czarodziejki. - To nie było żadne zaklęcie, Geralt. Nie radziłabym ci tez powtarzać tych słów w innych świątyniach.
— Jeśli nie zaklęcie, to co to było? — spytał patrząc, jak dwie czarne pończochy tworzą, jedną po drugiej, zgrabne nogi z powietrza.
— Dowcipne powiedzenie. - Majtki z falbankami opięły się na nicości w niezwykle interesujący sposób. - Choć nieco niecenzuralne.
Biała koszula z wielkim żabotem w kształcie kwiatu furknęła w górę i utworzyła kształty. Yennefer, jak zauważył wiedźmin, nie nosiła żadnych fiszbinowych fidry-gałek używanych zwykle przez kobiety. Nie musiała.
— Jakie powiedzenie? — spytał.
— Mniejsza z tym.
Ze stojącej na stołku czworokątnej kryształowej butelki wyskoczył korek. W łaźni zapachniało bzem i agrestem. Korek opisał kilka kręgów i wskoczył na miejsce. Czarodziejka zapięła mankiety koszuli, wciągnęła suknię i zmaterializowała się.
— Zapnij mnie — odwróciła się plecami, czesząc włosy szylkretowym grzebieniem. Grzebień, jak zauważył, miał długi i zaostrzony kolec mogący w potrzebie z powodzeniem zastąpić sztylet.
Zapiął jej suknię wyrachowanie powoli, haftkę po haftce, ciesząc się zapachem jej włosów opadających czarną kaskadą do połowy pleców.
— Wracając do butelkowego stwora — powiedziała Yennefer, przypinając do uszu brylantowe kolczyki — to oczywistym jest, że nie to twoje śmieszne "zaklęcie" zmusiło go do ucieczki. Bliższa prawdy wydaje się hipoteza, że wyładował wściekłość na twoim kompanie i uciekł, znudziwszy się po prostu.
— Prawdopodobnie — zgodził się Geralt ponuro. - Nie sądzę bowiem, by poleciał do Cidaris ukatrupić Valdo Marxa.
— Kto to jest Valdo Mane?
— Trubadur, który uważa mojego kompana, również poetę i muzyka, za ulegające gustom motłochu beztalencie.
Czarodziejka odwróciła się z dziwnym błyskiem we fiołkowych oczach.
— Czyżby twój przyjaciel zdążył wypowiedzieć życzenie?
— Nawet dwa. Oba potwornie głupie. Dlaczego pytasz? Przecież to ewidentna bzdura, to spełnianie życzeń przez geniusze, d'jinni, duchy lampy…
— Ewidentna bzdura — powtórzyła Yennefer z uśmiechem. - Oczywiście. To wymysł, pozbawiona sensu baję-da, tak jak wszystkie legendy, w których dobre duchy i wróżki spełniają życzenia. Bajki takie wymyślane są przez biednych prostaczków, którzy nawet marzyć nie mogą o tym, by swe liczne życzenia i pragnienia zaspokajać w drodze własnej aktywności. Cieszy mnie, ze nie należysz do takowych, Geralcie z Rivii. Jesteś mi przez to bliższy duchowo. Ja, gdy czegoś pragnę, nie marzę, lecz działam. I zawsze zdobywam to, czego pragnę.
— Nie wątpię. Jesteś gotowa?
— Jestem gotowa — czarodziejka dopięła rzemyki trzeiczków, wstała. Nawet na obcasach nie była imponująco wysoka. Potrząsnęła włosami, które, jak stwierdził, zachowały malowniczy, rozburzony i wijący się nieład pomimo zawziętego czesania.
— Mam pytanie, Geralt. Pieczęć, która zamykała butlę… Czy twój przyjaciel ma ją nadal?
Wiedźmin zastanowił się. Pieczęć miał nie Jaskier, ale on sam, i to przy sobie. Ale doświadczenie uczyło, że czarodziejom nie należało mówić za wiele.
— Hmm… Sądzę, że tak — zmylił ją co do przyczyny zwłoki w odpowiedzi. - Tak, chyba ma. A co? Czy ta pieczęć jest ważna?
— Dziwne pytanie — powiedziała ostro — jak na wiedź-mina, specjalistę od nadprzyrodzonych potworności. Kogoś, kto powinien był wiedzieć, że taka pieczęć jest ważna na tyle, by jej nie dotykać. I nie pozwolić dotykać przyjacielowi.
Zacisnął szczęki. Cios był celny.
— Cóż — Yennefer zmieniła ton na znacznie łagodniejszy. - Nie ma nieomylnych ludzi, nie ma też nieomylnych wiedźminów, jak widać. Każdy może się pomylić. No, możemy ruszać w drogę. Gdzie znajduje się twój towarzysz?
— Tu, w Rinde. W domu niejakiego Errdila. Elfa. Spojrzała na niego bacznie.
— U Errdila? — powtórzyła, krzywiąc wargi w uśmiechu. - Wiem, gdzie to jest. Jak mniemam, przebywa tam również jego kuzyn, Chireadan?
— Zgadza się. A co…
— Nic — przerwała, uniosła ręce, zamknęła oczy. Medalion na szyi wiedźmina zatętnił, szarpnął łańcuszkiem.
Na wilgotnej ścianie łaźni rozbłysnął świetlisty zarys przypominający drzwi, w obramowaniu których kłębiła się fosforyzująca mleczna nicość.
Wiedźmin zaklął z cicha. Nie lubił magicznych portali i podróżowania za ich pomocą.
— Czy musimy… — chrząknął. - To niedaleko…
— Nie mogę chodzić po ulicach tego miasta — ucięła. -Nie przepadają tu za mną, mogą zelżyć, obrzucić kamieniami, a może i czymś gorszym. Kilka osób psuje mi tu skutecznie opinię, sądząc, ze robi to bezkarnie. Nie bój się, moje portale są bezpieczne.
Geralt był świadkiem, jak kiedyś przez bezpieczny portal przeleciała połowa przechodzącego. Drugiej połowy nie odnaleziono nigdy. Przypadków, gdy ktoś wszedł w portal i wszelki słuch o nim zaginął, znał kilka.
Czarodziejka po raz kolejny poprawiła włosy, przypięła do paska wyszywaną perłami sakiewkę. Sakiewka wydawała się za mała, by pomieścić cokolwiek oprócz garści miedziaków i pomadki do ust, ale Geralt wiedział, że nie jest to zwykła sakiewka.
— Obejmij mnie. Mocniej, nie jestem z porcelany. W drogę!